poniedziałek, 3 sierpnia 2009

Piątek

Piątek, poza sobotą, dla ludzi pracujących jest ulubionym dniem tygodnia. Szczególnie po pracy, ale już od rana człowiekowi jakoś bardziej chce się żyć, iść do tej roboty. Człowiek ma w głowie cudowną wizję, że już, już za parę godzin, zacznie się dla niego weekend. Rodzina Czerskich jest jedną z wielu, która zaczęła tak piątek. W piątek, o godzinie 6 rano, życie na ich posesji przy ulicy Kwiatowej, zaczęło tętnić na nowo. Ojciec wyszedł, jak zwykł to robić codziennie, na podwórze. Rozejrzał się po swoim pięknym ogrodzie, rozciągnął się i nabrał duży haust powietrza. – To będzie dobry dzień – powiedział sam do siebie. Udał się następnie do łazienki, odbębnił rytuał higieniczny i spojrzał w lustro. – Jak na moje 50 lat, to jestem chłop jak złoto. A włosy! Ciągle też jak należy, zero siwizny. Kruczoczarne jak miał pradziadek, dziadek i ojciec! pod wpływem odbicia wydał sąd nad sobą. Napełniony dobrym samopoczuciem, dziarskim krokiem, wpadł do kuchni i zapakował śniadanie do torby. Na odchodne wrócił do sypialni. W wielkim łóżku, zawinięta w śnieżnobiałą pościel spała jego żona. A spała tak pięknie, jak śpią tylko królewny z bajek. Nie chciał jej budzić. – Niech słońce pośpi sobie jeszcze z godzinkę. – pomyślał o niej czule. Schylił się tylko lekko i pocałował delikatnie w policzek. Nieopodal, w kącie pokoju mieścił się największy skarb rodziny Czerskich – malutkie łóżeczko, a w nim malutka dziewczynka. Ledwie co przyszła na świat. Mimo to na jej główce zdążyły już pojawić się śmieszne, rude włoski. Wszyscy sobie z tego żartowali – taka pierwsza w rodzinie – mówili. Pierwsza, czy nie pierwsza, ale na pewno piękna. Poza nią rodzice mieli jeszcze czwórkę chłopców. Ci, byli już podrośnięci, w wieku szkolnym. Dziadkowie na ich widok kłócili się, czy bardziej podobne do mamy, czy do taty. Kolor włosów przemawiał za ojcem (choć Pani Czerska również miała dość ciemne włosy), ale uśmiech za matką. Zresztą, czy to takie ważne do którego z rodziców dzieci są podobne? W każdym razie była to familia liczna i katolicka. Głowa rodziny zarabiała na tyle dobrze, że żona nie musiała pracować. Było ich stać na ładny domek, dzieciaki, a nawet wspólne wakacje nad morzem. Wróćmy jednak do tego co działo się w piątek. Ojciec ucałował żonę, potem córeczkę. Chłopacy byli już na tyle duzi, że tego typu pieszczot unikali. – Chłopaki wstawajcie. Umyć się, śniadanie leży na stole i marsz, marsz do szkoły. No już, już! – przez próg do ich pokoju obudził synów. Teraz mogę spokojnie iść do pracy. – cieszył się, że z każdą chwilą jest bliżej początku weekendu. – To będzie dobry dzień – dodał.

Robota szła mu wyjątkowo sprawnie i szybko. Szef był osobą wymagająca, choć sprawiedliwą. Gdy widział zaangażowanie i efekty potrafił to docenić i wynagrodzić. – Dziś, Czerski, masz już koniec pracy. Jest piątek, idź do domu, odpocznij. Żona się ucieszy. Tylko żebyś w poniedziałek też tak dobrze mi tu pracował. – boss pogroził na koniec, ale widać było w tym sympatię. Czerski ucieszył się bardzo, podziękował i ruszył do domu. Całą drogę wesoło nucił coś pod nosem i kombinował, gdzie by tu zabrać rodzinkę na piknik. Około 12:00 był już w domu, 3 godziny przed normalnym końcem roboty. - Synowie szkołę kończą o 14:00, może by tak sobie małe co nieco? Piątek to jest dobry dzień. – zbereźne myśli zaprzątały mu głowę.

Po cichu, po wielkiemu cichu, otworzył drzwi frontowe. Zdjął buty i idąc na palcach począł szukać kobiety swojego życia. W kuchni cisza, w salonie cisza – może mnie skubana gdzieś tam wyhaczyła, pomyślała o tym co ja i już leży w sypialni, czekając na mnie. – snuł wyobrażenie jakie mu odpowiadało. Poprawił grzebieniem włosy, podciągnął spodnie i ruszył ku miłości.

Podobnie jak z samego rana, na wielkim łóżku leżała żona. Taka jak ją Pan Bóg stworzył – cała naga. Zmienił się tylko jeden szczególik. Mianowicie, obok niej leżał równie nagi mężczyzna. Zaskoczenie odebrało im wszystkim mowę. – Co ty tu robisz? – zapytała w końcu kobieta.
- Ty się mnie pytasz co ja tu robie? Kim jest ten facet obok Ciebie? – odpowiedział pytaniem na pytanie.
- Yyyyy, to jest... – trzęsąc się cała próbowała coś z siebie wykrztusić.
- Powiedz – przerwał jej – temu panu, żeby stąd natychmiast wyszedł. Albo nie, ja mu powiem. – z całkowitym spokojem, ale tonem przekreślającym szansę negocjacji rzekł: - Wypierdalaj stąd.
Facet, tak jak leżał, wybiegł z pokoju. Sekundę później trzasnęły drzwi frontowe. – To teraz sobie porozmawiamy szmato. Ja ciężko pracuję, a ty się zabawiasz w najlepsze, tak? – całkowity spokój zaczynał mu mijać, ton pozostał ten sam.
- To nie jest tak. – próbowała się bronić.
- Ja Ci powiem, kurwo, jak to jest. - spoliczkował żonę, w lewy policzek – To jest tak, że się puszczasz szmato. – spoliczkował drugi raz, tym razem w prawy.
Kobieta już niczego nie chciała mówić. Zabarykadowała się pościelą i zaczęła płakać.
- Teraz kurwa mi tu płakać będziesz, a przed chwilą dupy dawałaś tamtemu. – zionął ogniem z coraz większym gniewem. Kobieta dalej nic, tylko płacz. – Słyszysz jak do Ciebie mówię? Ona jest moja, czy też z kimś innym się puściłaś? – wskazał palcem na łóżeczko z rudą dziewczynką w kącie. Niemowlę zaczęło głośno ryczeć, jakby czując, że jest przedmiotem rozmowy.
- Jak śmiesz, to jest twoja córka! – pierwszy i ostatni raz uniosła głos.
- A ty jesteś moją żoną i jak ty śmiesz, pytam się?! Burdel mi tu w domu robić! – znów uderzył kobietę swojego życia w policzek, a potem kopnął z buta.
Kobieta padła na ziemię. Szloch dziecka, łzy żony – to wszystko potęgowało furię mężczyzny, który stracił już panowanie nad sobą. – Ja Cię kochałem, kurwa, słyszysz? Kochałem, kurwa! – wył i kopał dalej.
- Ona jest twoja, tylko, że… tylko, że… - ostatnimi siłami próbowała coś wykrztusić.
- Tylko, że co? – kopał i krzyczał, kopał i krzyczał.
- Tylko, że Ci… Ci pozostali czterej… oni nie są. – cudem, szepcąc wydusiła z siebie, a chwilę potem umarła.

To był zły piątek dla rodziny Czerskich. Z szóstki ludzi, żyjących rano przy ulicy Kwiatowej przeżył tylko Pan Czerski i jego córka. On sam został skazany za zabójstwo czterech chłopców i jednej kobiety. Podobno, gdy policja znalazła go w domu krzyczał na przemian wniebogłosy: – Ja was kocham! – i – Ja was zabiję!. Dziś odsiaduje dożywotni wyrok w jednym z zakładów karnych. Kompletnie zwariował, co piątek chce się wieszać. Włosy jego córki pociemniały, nie jest już ruda. Kolor oczu ma po ojcu. Bez wątpienia to jego córka, ale ona go nie zna i nigdy nie pozna. Ostatni raz widzieli się w ten felerny piątek.

sobota, 11 lipca 2009

Zaufanie

Czy ufa Pan/Pani, że Prezydent chce dobra Polski? – tak brzmiało pytanie sondażu, który ostatnio przeczytałem. 23% respondentów odpowiedziało twierdząco, reszta wręcz przeciwnie. Nie skłamię, że wyniki mnie zaskoczyły, bo nie zaskoczyły. Ale na pewno zasmuciły ponieważ oznaczają jedno: drogi narodzie, my sobie nie ufamy.

Gdyby mi zadano to pytanie, byłbym w mniejszości. Odpowiedziałbym: tak, ufam Prezydentowi. I dodałbym jeszcze, że poza nim ufam jego bratu, i Premierowi też i jeszcze wielu, wielu innym ufam. Ufam dodatkowo, że nasi piłkarze chcą wygrywać mecze, podobnie zresztą jak koszykarze, siatkarze itd.. Taką ufność mam do świata generalnie. Tak święcie wierzę, że ludzie chcą dla nas naprawdę dobrze. Bo czemu by nie? Dlaczego miałbym sądzić, że oni chcą źle dla Polski?

Takie myślenie byłoby przecież z gruntu nielogiczne jako, że wszyscy, którzy są przy władzy, czy przy piłce są naszymi rodakami. Każdy chce dla siebie jak najlepiej. Jestem Polakiem – chce dla Polski jak najlepiej. W skrócie, jakiego by polityka od nas nie wziąć za przykład, to będzie on chciał dla Polski dobrze, a nie źle, bo samemu będzie chciał żyć w fajnym kraju. Szalenie prosty układ, oparty na sprawach pierwotnych, w które nie miejsce teraz wnikać. Ta teza oczywiście ma wyjątki, ale która nie ma?

Tak więc ufam tym wszystkim osobom, tylko, że co z tego? Ano nic z tego, bo im kompetencji nie starcza. Zaufanie to podstawa – racja -, ale ten fundament trzeba zagospodarować wiedzą, umiejętnościami i innymi cechami, których obecność zdaje się nam szybko nie grozić. Póki co radziłbym te fundamenty umacniać zaufaniem mimo tego, że konstrukcja na nich marna. Bo żal będzie, gdy wreszcie zbudujemy coś sensowego, a fundamenty okażą się nic nie warte i wszystko runie.

środa, 8 lipca 2009

Agent Arthur

Początek opowiadania, które może dokończę, a może nie. Jak Bóg da. - wersja edytowana, stale poprawiana (10.07.09).

Arthur Lumet to niepozorny facet około czterdziestki. Na co dzień jeździ limitowaną serią Porsche model Carrera GT z 2006 roku w kolorze burgundzkiego wina, czym identyfikuje się z kulturą europejską. Ubiera się raczej na sportowo, z dala od wszelkiej niepotrzebnej ekstrawagancji. Koszulki polo Lacoste, Tommy Hilfiger, ewentualnie Ralph Lauren. Jak na mężczyznę w swoim wieku, poza piękną łysiną, prezentuje się całkiem nieźle, co jest bez wątpienia zasługą sportów, które uprawia. Mieszka przy ulicy Rockcliff Driver w Los Angeles, stanie Kalifornia. Wybrał to miejsce, bo nigdzie indziej nie znalazł ogródka z tak pięknym widokiem na zbocze góry Lee, gdzie znajduje się legendarny już znak z napisem Hollywood. Ten sam, który miliony ludzi na całym świecie podziwiają w telewizji lub na pocztówkach. Z tym, że Arthur ma to na co dzień, w swoim ogródku. Zresztą tak samo jak kort tenisowy i dwa baseny. Pierwszy dla siebie, drugi dla gości. Kort tenisowy jest tylko jeden, ale przysparza już dość problemów. Czasami, podczas gry piłka dziwnym trafem przelatuje nad ogrodzeniem i wpada do posiadłości Ala Paciono. Al to wymarzony sąsiad, bardzo sympatyczny. Napotkane w swoim ogórku piłeczki tenisowe pakuje do pojemnika po butach. Gdy pudełko się zapełnia odwiedza Arthura i oddaje mu co jego. Były już plany żeby ten kort zlikwidować i przerobić na coś innego, np. boisko do gry w hokeja ziemnego. Ostatecznie te pomysły nigdy nie przechodzą, bo w hokeja mało kto potrafi grać, a tenis to jednak tenis.

Arthur nie zna się na sztuce (choć udaje, że jest inaczej), ale zna się na pieniądzach. W tym nie ma nic niezwykłego, połowa ludzkości zna się na pieniądzach. On jednak dodatkowo zna się na zarabianiu pieniędzy, a to niekoniecznie jest już tak popularną cechą. Dzięki temu zatrudnił się jako agent. Nie można określić jego specyfikacji i w tym tkwi tajemnica sukcesu. Reprezentuje aktorów, reżyserów, scenografów, pisarzy i wielu innych zdolnych. Łączy ich w tzw. pakiety. Dla przykładu, gdy dzwoni jakiś producent i chce wynająć aktora to Lumet odpowiada mu: „Dobrze, ale razem z tym reżyserem i tym kompozytorem”. Taki układ zapewnia ludziom dla których pracuje wysoki poziom artystyczny proponowanych umów, a mu odpowiednio wysokie wynagrodzenie. Młodzi chętnie garną się do agencji Arthura, z nadzieją na możliwości współpracy z najlepszymi, którzy wywindują ich wątpliwe talenty na szczyty sławy. On jednak takich spraw nie załatwia już osobiście. Wynajął do tego ludzi, którzy weryfikują jak w banku ich zdolności kredytowe. Większość nie stwarza nadziei na zysk i tych eliminuje się od razu mówiąc wprost: „Przykro mi, ale nie”. Ci, zdarza się, że w przyszłości robią kariery. Pozostała część latami czeka na telefon. To oczekiwanie zazwyczaj niweczy wszelkie szanse. Bo petent do czasu ostatecznej decyzji niczego nie robi, wierząc, że sukces nadejść może tylko z Arthurem. Arthur zaś nakazał swoim ludziom, by oddzwaniali tylko do tych, którzy ten sukces już osiągnęli.

Lumet w środowisku ma ksywkę Shark, czyli po polsku rekin. Wzięło się to z tego, że Shark w negocjacjach jest śmiertelnie ostry, podobnie jak te pływające stworzenia. Jeden z jego kontrahentów – mógł to być Dustin Hoffman, ale głowy nie dam sobie teraz uciąć – opowiadał w prasie na czym dokładnie polegają twarde negocjacje Arthura. Schemat zawsze jest mniej więcej ten sam: jakaś instytucja – przykładowo teatr lub wydawnictwo – wisi kupę martwych, zielonych prezydentów gwieździe, wysyłając listy przeprosinowe i tłumacząc się, że tymczasowo są „out of money”. Pracodawca informuje o tym Rekina, a ten chwilę później telefonuje do dłużników z informacją, że jeśli pieniądze nie pojawią się do wieczora na koncie to faktycznie będą „out”, ale „out of biznes”. Ta twarda polityka zawsze skutkuje, poniekąd pewnie dlatego, że Arthur w interesach jest mało zabawnym gościem i nigdy nie żartuje. Na tym i na nie oddzwanianiu zbudował swój prestiż. Niedostępność do bram jego królestwa uczyniła z niego postać pożądaną i szanowaną przez wszystkich. Najlepszym posunięciem z jego strony była odmowa współpracy Harrisonowi Fordowi u szczytu sławy. Gdy wieść ta rozeszła się po całym zachodnim wybrzeżu Arthur nie mógł odpędzić się od telefonów z ofertami współpracy. Każda próżna gwiazda od Kalifornii po Nowy Jork marzyła, by Arthur dla niej pracował. Dowodząc oczywiście w pośredni sposób wyższość danego celebryta nad Hanem Solo. Jakiś czas temu Rekin w wywiadzie telewizyjnym zażartował sobie wspominając zamierzchłe czasy, że był to przypadek. Podobno, gdy Harry złożył mu ofertę pracy był akurat mocno chory i musiał odmówić, czego bardzo żałował do wyjścia ze szpitala. O chorobie mało istotnego wtedy agenta nikt nie pamiętał. O tym, że odmówił gigantowi kina słyszeli wszyscy. Gdy opuścił klinikę okazało się, że zyskał przez to popularność i renomę o jakiej nigdy dotąd nie śnił. „Jest jakaś prawda w tym, że talent to za mało i trzeba mieć dużo szczęścia, by cokolwiek osiągnąć. Moim szczęściem była wtedy choroba. Taka ironia losu” – skonkludował podczas wywiadu.

Dziś jest słoneczny, lipcowy dzień. Arthur załatwia interesy przyjmując gości w swojej posiadłości. Załatwia interesy to znaczy gra w tenisa. Jego rywalem jest nowy składnik pakietu – Marlon Dean. Dean jest aktorem, laureatem zeszłorocznej Nagrody Akademii Filmowej, czyli po naszemu Oscara. Po tym sukcesie CV Deana upoważniało go do bezpośredniego kontaktu z Arthurem. Jakiś czas temu obaj panowie podpisali kontrakt i są szczęśliwi. Lumet ma taki zwyczaj, że każdy kolejny jego pracodawca jest znamienitszy od poprzedniego. Fakt ten oznacza, że Marlon jest teraz jego oczkiem w głowie i grają sobie w tenisa. Z kolei poprzednie oczko w głowie Arthura zmuszone było dołączyć do grupy tzw. wyczekiwaczy. Wyczekiwacze to ludzie, których reprezentuje Arthur, ale raczej rzadko jak często z nimi rozmawia i jeszcze rzadziej coś dla nich sam z siebie robi. Mimo braku uwagi wyczekiwacze nie rezygnują z Sharpa. Jest on w końcu najlepszym agentem w kraju, poza tym pozostali w tej branży przejęli metody pracy największego. Prawdę mówiąc, powoli nie wiadomo, czy agenci pracują ciągle dla artystów, czy może już odwrotnie.

Mecz jest zacięty i na razie wygrywa Marlon, co strasznie irytuje Arthura, który nie zwykł przegrywać na swoim terenie. Przyjacielu, mam dla Ciebie ofertę – Arthur, po części by zebrać siły, a po części by obgadać biznes, przerwał grę sapiąc i zaczął rozmowę.
- Wiedziałem, że coś dla mnie znajdziesz – ucieszył się Dean.
- Dzwonił do mnie człowiek z Warner Bros. Planują nakręcić remake Casablanki. To ma być coś wielkiego – coraz bardziej się ekscytował -, gwiazdorska obsada. No i Ty bracie jako Rick Blaine. Główna rola jak się nie patrzy.
- Powiem Ci, że mnie zaskoczyłeś. Kto gra Ilse Lund?
- Tego jeszcze właśnie nie wiadomo. Ale zastrzegłem na starcie, że Twoje słowo tutaj jest kluczowe – mówił to już spokojnie, ale z dumą. - Dali Ci wybór, albo Scarlett Johansson, co jest sprytnym posunięciem marketingowym z racji jej ostatniego sukcesu, sam przyznaj – Marlon z aprobatą pokiwał głową - , albo Natalie Portman.
- No nie wiem. Scenariusz ten sam co dawniej?
- Nie, nie. Scenariusza jeszcze nie ma, ale będzie. Oferuję Cię w pakiecie. Ty grasz, a mój drugi człowiek napisze skrypt, trochę uwspółcześnimy historię. Muszę go tylko jeszcze znaleźć, ale to już bułka z masłem.
- Mówisz, że tylko Johnsson, albo Portman wchodzą w grę? - grymasił.
- Nie narzekaj. Siedzę w tym biznesie od dawna i wiem, że takie okazje trzeba łapać. Ludzie kochają powroty starych filmów po latach. Drugi Oscar byłby bardzo prawdopodobny, bo ja Ciebie widzę w tej roli stary. A ja mam oko wyćwiczone. Kate Winslet też się wahała przed rolą w Lektorze. I ja jej powiedziałem tak samo jak tobie teraz: to będzie Oscar dla Ciebie jak nic. I co? Teraz trzyma tego Oscara w łazience, nad sedesem.
- To może z Johansson, co? – zaproponował nieśmiało.
- Świetnie. Też myślałem, że ona będzie lepsza. Ale wiesz, chciałem Ci dać wolną rękę, w końcu to Ty jesteś bossem – zaśmiał się lekko najpierw Arthur, a potem Marlon. Skoro mówisz Johansson - masz Johannson. Jeszcze dziś to załatwię. A teraz patrz – i zaserwował mocno zdobywając punkt.
Pojedynek toczył się dalej, przy czym gra zdawała się być coraz bardziej zacięta. Arthur pouczył rywala, że piłek jest mało i trzeba uważać, by nie wylądowały za ogrodzeniem. – Al z rodziną wyjechał wczoraj na wakacje i niemiałby kto nam tych piłek teraz oddać - dodał. Szczęśliwe udawało im się unikać mocno chybionych zagrań i działka Ala Pacino nie wzbogaciła o kolejne sportowe elementy wystroju. Wynik szybko doszedł do remisu. Zawodnicy szli punkt za punkt. Co jakiś czas robiąc krótką pauzę zapobiegającą odwodnieniu organizmu.
- Panie Arthurze – przerwała sprzątaczka podchodząc w stronę kortu -, telefon do Pana.
- Oh, tylko nie teraz. – zirytował się Lumet, tym bardziej, że wyszedł w końcu na prowadzenie. – Kto dzwoni?
- Przedstawia się jako Janusz Kosiński.
- Powiedz, że mam ważne spotkanie biznesowe i oddzwonię. – powtórzył starą, sprawdzoną regułkę.
- Panie Arthurze, on mówi, że to ważne.
- Jeszcze raz, jak on się nazywa? – dopytał wyraźnie zmęczony całym tym telefonem.
- K-o-s-i-n-s-k-i Janusz – przeliterowała trudne, obcojęzyczne nazwisko pobłażanie traktując imię.
- O nie, nie. Tym bardziej powiedz, że oddzwonię.
- Rozumiem, dobrze Panie Arthurze.

Wrócili do gry. Ostatecznie obyło się bez niespodzianek co do zwycięzcy. Piekielne, kalifornijskie słońce zdawało się skupiać cała swą moc na posiadłości przy Rockcliff Driver. Panowie odsunęli się nieco w cień siadając na wygodnej, ogrodowej kanapie.
- Co to za Ukrainiec do Ciebie dzwonił? - zapytał nowy ulubienic Arthura.
- Polak, nie Ukrainiec.
- Szkoda, – z żalem ciągnął - myślałem, że Ukrainiec. Moja prababka była stamtąd.
- Może i on coś z Ukrainą ma wspólnego. – ironicznie się zaśmiał.
- Kto to jest? Jeśli to nie jakaś tajemnica.
- Taki tam pisarz, dramaturg. Kiedyś załatwiłem mu wystawienie jego sztuki z Christopherem Walkenem w roli głównej. The New York Times napisał potem, że to spektakl roku i nowy Lot nad kukułczym gniazdem. Był sukces, nie ma co.
- No, no. Skoro jest tak dobry, to czemu nie odbierasz jak dzwoni?
- Bo są lepsi – puścił porozumiewawczo oko do rozmówcy. - Prawdę mówiąc teatr nie idzie już tak jak dawniej, coraz mniej opłaca się to robić. Amerykanie wolą chodzić do kina.
Gospodarz domu przerwał słowotok, wyciągnął z kieszeni papierosy i poczęstował gościa. Oboje zapalili, poczym Arthur wrócił do tematu, wspominając o prestiżowej nagrodzie The National Book Awards, którą Janusz zdobył kilka lat temu.
- No proszę, skurczybyk z tego Polaczka. Co on teraz robi?
- Pisze nadal, - mówienie przerywał solidnym zaciąganiem papierosa - jakieś sztuki, książki po polsku. Wszystko świetne, ale trudno sprzedać.
- A scenariusze? – dociekał Marlon.
- Scenariusze też jakieś. Nawet sprzedaliśmy kiedyś taki jeden. Do ABC, trochę tacy Biedni ludzie Dostojewskiego, a trochę nie. Wirówka nonsensu to się nazywało.
- Niemożliwe, on to napisał? To mój ulubiony serial! – a mówiąc te słowa na twarzy pojawił się uśmiech znany z plakatów - To może on napisze?
- Ale co ma napisać? – Lumet wyglądał na kogoś, kto całkowicie nie jest w temacie.
- Casablance. Mówiłeś, że szukasz scenarzysty. Może by tak go wziąć do tego?
- Coś ty się uczepił tego Kosińskiego?
- James z Wirówki to był koleś jak Bogart. – nie krył podziwu – Genialne miał te teksty, dialogi. Ten kto pisał scenariusz wiedział co i jak. Jeśli ta Casablanca ma się udać to on musi to napisać. Pogadaj z nim, to mój warunek.
- Przyjacielu, spokojnie. – Arthur popijając wodę gasił zbędne emocje. - Zobaczę co się da zrobić, może faktycznie nie jest to takie głupie. W końcu czas z nim pogadać, tymi ciągłymi telefonami już mnie męczy.

Koniec części pierwszej


poniedziałek, 6 lipca 2009

Najdroższa restauracja w mieście

Siedzieli w najdroższej restauracji w mieście. Wykwintny wystrój, eleganckie towarzystwo, jazzowa muzyka w tle. On – na oko lat 30, ona – na oko lat 20. Siedzieli od co najmniej 5 minut, zajmując stolik oddalony lekko od reszty, pozostając w romantycznym półmroku.
- Gdzie dziś jesteś?
Uśmiechnął się lekko i odpowiedział: - Znów w delegacji. Jak Ci się podoba?
- Ładnie, elegancko. Muszę Cię pochwalić, tym razem faktycznie się postarałeś.
- Cieszę się, to ile za dzisiaj? Tak jak zwykle? – zapytał dyskretnie.
- Nie, od teraz 500zł za noc, aha, i bez udziwnień.
- 500zł? Zwariowałaś? – krzyknął, ale szybko wrócił do szeptu, by nikt nie usłyszał - Ostatnio były cztery stówy, a siedzieliśmy w podrzędnym pubie.
- Tak, wiem. Ale ogólnoświatowy kryzys, ceny idą w górę – z pewnością siebie i wyższością w głosie odpowiedziała, wodząc przy tym wzorkiem gdzieś po sali.
- Nie, nie, nie. Mogłaś mnie prędzej uprzedzić. Dzieci mają niedługo urodziny, muszę im kupić jakiś prezent. Poza tym żona, rocznica ślubu w tym miesiącu. – patrząc prosto w oczy prosił błagalnie - Znaj ty Boga.
Kobieta schyliła się ku mężczyźnie. Spojrzała prosto w oczy.
- Żona na pewno ucieszyłaby się z albumu ze zdjęciami. Z tak pięknej okazji mogę jej podesłać pewne fotografie. Myślę, że to zrobiło by na niej wrażenie.
- Grozisz mi?
- Ależ skąd. Po prostu skoro masz rocznicę, tak Ci zależy na prezencie, chciałbym pomóc. W końcu jesteś mi tak bliski.
- Jak śmiesz! Zresztą nieważne, - zaświtał mu w głowie pomysł - jestem pewien, że twoich rodziców zaciekawi, jak naprawdę zarabia ich najzdolniejsza córka na studia i mieszkanie. Tak jej się dobrze powodzi.
- Grozisz mi?
- Ja? Nigdy w życiu, ale żyjemy już razem jakiś czas, a ja ciągle ich nie poznałem.
- Od mojej rodziny wara! – krzyknęła, ale głos trąbki ze sceny zagłuszył jej wrzask.

Piątkowy wieczór sprzyjał odwiedzinom restauracji przez co powoli brakowało stolików i goście zmuszeni byli zajmować coraz to gorsze miejsca. Para młodych ludzi przerwała ciszę najbliższego stolika z wolnym miejscem pytaniem, czy mogą pożyczyć krzesło. – Nie – odburknął krótko mężczyzna i oddał się dalej posiłkowi.

- Dobra, mogą być te cztery stówy, ale obiecaj, że nigdy już nie wspomnisz o moich rodzicach. Słyszysz? Nigdy.
- No nie wiem, mówiłem Ci już, że dzieci mają urodziny, rocznica ślubu. To wszystko kosztuje. 350 miałbym na dziś najwyżej.
- Jesteś cham i bydlak! – szepnęła ledwo słyszalnie, a po jej twarzy spłynęła łza.
- No już dobrze, dobrze. Ty to wszystko zaczęłaś, a teraz robisz sceny. Nie trzeba było mnie szantażować. Może być tak jak zwykle, ale ty płacisz za swój posiłek tutaj. Pasuje?
- Myślisz, że co? Że ja bym Ci naprawdę życie zrujnowała? Że ja bym doniosła na Ciebie, żebyś ty potem musiał dzieci osierocić? To, że z tobą sypiam to nie znaczy, że ja nie mam serca. Bo mam, tylko tych pieniędzy potrzebuje. Rozumiesz? Dla rodziny.
- Nie rozklejaj mi się tutaj. Pasuje, czy nie?

W międzyczasie zwolniło się miejsce obok nich, ale szybko zajęło je starsze małżeństwo. Bez wątpienia po 70 roku życia, choć nadal w całkiem niezłej formie.

- Pamiętasz, Kochanie, jak w młodości byliśmy w sobie zakochani?
- Nadal przecież jesteśmy, ale oczywiście, że pamiętam Skarbie.
- Spójrz na nich. – wskazała żona mężowi na stolik obok – Tacy byliśmy, gdy się pierwszy raz spotkaliśmy. W podobnej restauracji poprosiłeś mnie o rękę. Może on ją też teraz właśnie prosi?
- Nie prosi Skarbie, nie prosi. Teraz ludzie żyją inaczej – z żalem w głosie podsumował mąż.
- Miłość bez względu na czasy jest zawsze taka sama Kochanie. Wyglądają na zakochanych, jakbym widziała nas z dawnych lat. – znów wskazała na nich – Widzisz jak patrzą sobie w oczy? Też tak na Ciebie patrzałam, gdy mi się oświadczałaś. I też płakałam ze szczęścia.

Kobieta z sąsiedniego stolika z trudem ukrywała łzy, spoglądając tępo na tryumfalny wyraz twarzy mężczyzny. Nie zostało nic z jej pewności siebie, a bijące jeszcze przed chwilą piękno z jej niebieskich oczu nagle przygasło, zostawiając tylko smutek.

- Słyszysz mnie? Pasuje Ci, czy nie? – popędzał kobietę
- Pasuje, ale masz obiecać, że nigdy więcej ani słowa o moich rodzicach. Nigdy.
- No dobra, już dobra. To teraz chodźmy stąd.
- Masz obiecać! – przez zagryzione wargi upomniała się o swoje
- Jak chcesz, obiecuję. A teraz wstawaj.
Wstał, podał najpierw jej rzeczy, potem ubrał swoje i spokojnie wyszli z restauracji.

- Zgodziła się Kochanie. Mówiłam Ci, że on ją prosił o rękę – ewidentnie radośnie oznajmiła mężowi.
- Kto Cię tam wie Skarbie, może i miałaś racje. Miłość to jednak jest miłość.
- Miłość, oczywiście, że miłość. A teraz poszli się kochać, mówię Ci – zachichotała.

czwartek, 2 lipca 2009

Cudze chwalimy, swego nie znamy

Panuje niesłuszne przekonanie, jakoby polski przemysł muzyczny był wyjałowiony z talentów. Owszem, muzykę kochamy, ale raczej tą zagraniczną, by nie powiedzieć wprost – zachodnią. Rozkochujemy się w anglojęzycznych gwiazdach, przypisując im wręcz boski status. A nasi rodowici artyści? Wpływowi dziennikarze drwią z rodzimego przemysłu fonograficznego. Że niby u nas to zaścianek, wioska i trzeci świat. Mniej wpływowi dworują nieco bardziej subtelnie, ale nadal znacząco, sugerując brak polotu i oryginalności.

Takie przedstawienie rzeczywistości jest nie tylko krzywdzące, ale nie bójmy się tego słowa – niesprawiedliwe. Jak długo mamy jeszcze brnąć w to kłamstwo? Ilu genialnych muzyków skażemy jeszcze na banicje z powodu polskości? Ile karier jeszcze przekreślimy? Boję się odpowiedzi na te pytania. Najwyższy czas, choć to niepopularne i wbrew tzw. środowisku, skończyć z samobiczowaniem. Weźmy na warsztat trzy najpopularniejsze polskie zespoły i zweryfikujmy, czy są one powodem do wstydu – jak twierdzą znawcy branży, czy może raczej do dumy.

Po pierwsze zespół Feel. Kapela z poważnym dorobkiem w postaci dwóch płyt. Już przy pierwszym przesłuchaniu jakiejkolwiek piosenki zespołu, nie sposób nie docenić kunsztu wokalnego. Oryginalna barwa połączona z niebanalnymi liniami melodycznymi przywołuje na myśl zespół Pearl Jam. Ale już po chwili wyjaśnia się, że nie jest to bezmyślne nawiązanie, do twórczości tego amerykańskiego zespołu, a raczej twórcze rozwinięcie. Którego zresztą chłopcy z Seattle prawdopodobnie nigdy nie doświadczą. Gitarowe brzmienie, mocny rock’n’rollowy zaśpiew oraz mądry, momentami poetycki tekst, z którym identyfikować mogą się całe pokolenia Polaków to niezaprzeczalne atuty. Mimo zaledwie 4 lat działalności dziecko Piotra Kupichy zaskakuje dojrzałością muzyczną. Łącząc te wszystkie zalety nasuwa się prosty wniosek, że mamy do czynienia z ewenementem na skale światową.

Po drugie Dorota Rabczewska, pseudonim Doda. Nie jest to kolejna pusta, głupia gwiazdeczka muzyki pop jakich pełno dookoła. Doda jest artystką, która onieśmiela nie tylko pięknem, ale również inteligencją i oczytaniem. Jej wzorem z dzieciństwa była Madonna. Po latach ciężkiej pracy zdaje się, że uczeń przerósł mistrza. Rozliczać tą piosenkarkę należy nie tyle z płyt co z koncertów. To scena jest miejscem rozbłysku jej talentu. To tam porywa tłumy, pociąga urokiem i przygniata osobowością. W przeciwieństwie do Madonny, show Dody nie jest pustym spektaklem bazującym na najniższych instynktach i tanich prowokacjach. Pani Rabczewska kieruje swoją twórczość do osób o większym poczuciu estetyki. Oferuje im każdorazowo głęboko umoralniającą opowieść o miłości, której każdy z nas przecież pragnie. Jest w tym wszystkich jakaś magia i poczucie obcowania z nieprzeciętnością, nie doświadczalną nigdzie indziej. Konia z rzędem temu, kto znajdzie artystę tego kalibru w kraju za wielką wodą.

Po trzecie i ostatnie, zespół Boys. Mimo wielu wyróżnień na festiwalach stale pogardzany przez krytyków. Tym większy szacunek należy się Chłopcom za to, że mimo nieustannej nagonki nagrywają nieprzerwanie od lat świetne albumy. Korzystanie z dobrodziejstw instrumentów klawiszowych stawia ich w jednym szeregu z zespołem Deep Purple. To porównanie daje dowód ich umiejętności muzycznych, ale nie odzwierciedla do końca gatunku muzycznego, który uprawiają. Jeśli chcielibyśmy doszukiwać się jakichkolwiek podobieństw do zespołów zagranicznych, to wypadałoby raczej pomyśleć o klasykach pokroju Take That lub 5ive. Boys to boysband mający wielu konkurentów w Polsce, ale poza granicami naszego kraju jawi się obecnie jako jedyny w swoim rodzaju.

Bezinteresowna, wrodzona polska zawiść jest prawdopodobną przyczyną pogardzania tymi muzykami przez krytyków. By nie zanudzać napomknąłem szerzej jedynie o trzech najważniejszych zespołach ostatnich lat. Należy jednak pamiętać, że za nimi stoi grupa równie uzdolnionych - m.in. Beata Kozidrak, Gosia Andrzejewicz -, która napotyka podobnie silny opór ze strony niekompetentnych żurnalistów. Z umiłowania do prawdy czułem się w obowiązku stanąć dziś w obronie niedocenionych. Gloria victis, jak to pisała koleżanka Orzeszkowa. Cudze chwalimy, swego nie znamy.

Nowy telefon

Siedzę z kumplami jeszcze z czasów gimnazjum w pubie. Dziś wszyscy to studenci. Gadamy o piłce, dziewczynach i filmach, czyli rozmowa jak się należy. Kelnerka podaje kolejne piwa, lokal powoli pustoszeje, a za oknem świeci czernią. Znajomy sprawdza nagle godzinę w swoim telefonie. Właściwie to nie wiem, czy można to coś nazywać jeszcze telefonem, czy może już raczej czymś na wzór małej bazy multimedialnej. Pytam: Masz nowy telefon? Co to za cudo? On z pełną powagi miną odpowiada: Jaki tam nowy, 2 miesiące już ma. Ale wiesz, tamten co miałem przedtem, to musiałem już zmieć, stary był. Sam rozumiesz. Z ciekawości brnę dalej pytając: Jak stary? Z pół roku – dostaję szybką i z jego ust oczywistą odpowiedź. By nie wyjść na ignoranta potwierdzam tylko: No tak, teraz rozumiem i sprawdzam czy nie mam swojego telefonu na stoliku. Niezmiennie tego samego od gimnazjum.

Drugiego dnia rano wyrywa mnie ze snu budzik telefonu. Niekoniecznie chętnie, ale w końcu wstaję. Odbywam codzienny rytuał: łazienka, kuchnia, Onet.pl. Onet donosi o kolejnych katastrofach na świecie, czyli źle, oraz o tym, że w kraju po staremu, czyli że jeszcze gorzej. Oba te newsy oddziela reklama nowej zdobyczy telefonii, która wygląda znajomo. Dzień po sztormie z kolegami chwilę zabiera mi skojarzenie faktów, ale w końcu to się udaje Rozpoznaje na bannerze wczorajszy telefon znajomego. Klikam.

… Najnowsze udoskonalania technologiczne sprawią, że Twoje życie będzie dużo łatwiejsze. Zmiany wprowadzone przez naszych inżynierów likwidują wszystkie niedogodności znane z poprzednich modeli… - Tak zachęcająco brzmią słowa producenta. Link odsyła mnie na kolejną stronę, gdzie czytam, że: Światło dzienne ujrzał niedawno nowy model telefonu Nokia. Całe szczęście, że na premierę tego cacka nie musieliśmy czekać zbyt długo. Starszy model, wypuszczony na rynek pół roku temu, zdążył się już w tym czasie mocno zestarzeć. Co w świecie technologii oznacza – stał się nieużyteczny, a w świecie towarzyskim stał się passe. Fiński koncert przyszedł jednak z pomocą na czas. Dzięki temu możemy już wszyscy korzystać z niezbędnych ulepszeń. Większa o 1GB karta pamięci, aparat z dodatkowym megapikselem oraz szybszy czas reakcji wyświetlacza, oczywiście dotykowego. To tylko ułamek atrakcji, które czekają na nowych użytkowników.

Po lekturze jestem w szoku do jakiego stopnia posunęła się technologia. Reklama zadziała, bo wzbudziła we mnie żądzę posiadania. W końcu takie możliwości, taki ładny wygląd, takie pozytywne opinie. Czemu by nie? Sprawdzam więc sklepy internetowe, co nie trwa długo. Orientacyjna cena wynosi tyle, co wartość auta, którym jeżdżę. Czuję się jak stary piernik będący sto lat za murzynami, co gorsze biedny piernik.

I tak trwałbym pewnie w poczuciu beznadziei i ubóstwa, gdyby nie moja komórka. W tej ciężkiej dla mnie chwili dzwoni znajomy. Fakt ten, poza możliwością miłej rozmowy, przypomina, że nowego cud telefonu nie potrzebuję, wszak już jeden mam. Stary, tani, ale działający. Robi mi się od razu lepiej i tak optymistycznie mija dalej dzień. Aż wieczorem, pierwszy raz od jakiegoś czasu, nie narzekam ojcu, by kupił wreszcie nowe auto. Bo znam zasadę. Nieważne, że stare. Ważne, że sprawne, niezawodne i przy okazji tanie w utrzymaniu. A że passe? Co mnie to obchodzi.

wtorek, 30 czerwca 2009

Mitomania

W psychologii występuje takie pojęcie jak mitomania. Mówiąc ogólnie, jest to skłonność do fantazjowania, która w końcowej fazie przybiera miano choroby. Jak każda dolegliwości tak i ta ma wiele odmian. Jedna z nich polega na tym, że osoby dotknięte mitomanią wyrzekają się własnej osobowości na rzecz cudzej. Efektem czego możliwe jest zatracenie racjonalnej oceny rzeczywistości oraz samo ubezwłasnowolnienie. Brzmi groźnie.

Lekarzem nie jestem, ale tym razem specjalisty nie trzeba, by stwierdzić, że ta przypadłość dopada coraz mocniej polską - za przeproszeniem – władzę. Nie choroba wściekłych krów, świńska grypa, czy inne tego typu okropności, a właśnie mitomania zdaje się nam wszystkim zagrażać teraz najbardziej.

Wirus tego ustrojstwa wdarł się w najważniejsze organy państwowe. Prezydent i Premier - u nich nie od dziś widoczne są złowrogie objawy. Pozornie można by stwierdzić, że nic złego się nie dzieje. Polityków nie lubimy - niech sobie chorują, niech mają za swoje. Tutaj, bez wątpienia szczere emocje, powinny uznać jednak wyższość powiedzeń ludowych. Ryba psuje się od głowy, uczy życie codzienne. A to brzmi już groźnie, bo zapowiada, że jeśli tej głowy nie wymienimy na tzw. lepszy model lub chociażby nie wyleczymy, to niedługo wszyscy zwariujemy.

Skoro sprawa tak poważna to czas najwyższy skończyć z ogólnikami i rozpocząć poważną diagnozę. Przyjrzyjmy się głowie z bliska. Przed tym jedno wyjaśnienie. Od dawna toczy się spór Prezydenta z Premierem, o to który z nich jest faktycznie pierwszym (czyt. ważniejszym). Nie chciałbym w tym konflikcie brać udziału. Toteż w mej analizie, pierwszy zawdzięcza swe miejsce jedynie Konstytucji RP. Wszelkie ewentualne skargi i zażalenia co do tego proszę kierować pod tamten adres. W ramach pocieszenia, pokrzywdzonego odsyłam do Pisma Świętego – jest tam taki fragmencik o pierwszych i ostatnich – może pomóc. Ale dość już o tym, czas na rzeczowe podejście do sprawy.

Prezydent. Zagrzały wielbiciel Marszałka Józefa Piłsudskiego. Przyłapywany na wielokrotnym cytowaniu i odwoływaniu się do właściciela Kasztanki. Warto tutaj zaznaczyć, że Prezydent prawdopodobnie stał się szczęśliwym współwłaścicielem atrapy tej klaczy. Jest nią znany wszystkim Polakom kot. Złośnicy dopowiadają, że to imitacja na miarę możliwości Prezydenta. Osobiście uważam, że twierdzą tak cynicy i zazdrośnicy – a od nich chciałbym trzymać się zdecydowanie jak najdalej. Mówmy o faktach. Pojawiają się publicznie coraz częstsze porównania Prezydenta z Piłsudskim. Konstytucyjnie Pierwszy z lekkim uśmiechem, acz oficjalnie, odcina się od wszelkich tego typu sugestii. Czuję się On jeszcze niegodnym?, czy po prostu kokietuje naród, łechcąc przy tym swoje ego? Odpowiedź na to pytanie pozostaje tajemnicą. Ewentualny rozwój mitomani może jednak wszystko zdradzić.

Premier. Sytuacja nieco bardziej skomplikowana. Brak jednoznacznego wzorca, którego osobowość chciałby w całości przejąć. Mamy tu raczej do czynienia z pragnieniem przyswojenia wybranych cech, od co najmniej dwóch celebrytów. Po pierwsze Pele – brazylijski napastnik. Szybkość i drybling jest tym, co cechowało tego piłkarza przed laty. Premier, z racji umiłowania do tej samej pozycji na boisku, zdaje się mocno pracować nad tym, by jak najszybciej dorównać wzorcowi. Koszt opuszczonych obrad sejmowych nie gra tu roli, co dowodzi jedynie ogromnej determinacji. Po drugie Bil Clinton. Mr. President USA posiadał z kolei niespotykaną umiejętność palenia bez zaciągania. Wyjawione fakty z życia Premiera upoważniają do stwierdzenia, że próbował On nieraz powtórzyć wyczyn starszego kolegi zza wielkiej wody. Tutaj jednak efekty, jak przyznaje sam Prezes Rady Ministrów, były gorsze, by nie powiedzieć marne. Ale bez obaw – jest jeszcze czas na naukę.

Podejmując się diagnozy łącznej należy zestawić oba te przypadki. Jeśli przyjąć, że mózg ryby na wzór mózgu człowieka ma dwie półkule, to robi się nieciekawie. Oznaczałoby to wszak, że półkula Prezydenta nijak nie jest kompatybilna z półkulą Premiera. Wniosek ten nie pozostawia złudzeń – mózg Polski nie pracuje właściwie. Bo trudno skomponować w logiczną całość Marszałka Piłsudskiego, napastnika Pele i prezydenta Clintona. Zgranie mogłoby nastąpić dopiero wówczas, gdy Premier zacząłby, owszem mitomanić, ale w stronę np. Kasztanki. Ewentualnie pomóc mogłaby też zmiana idola Prezydenta z Piłsudskiego na Ronaldo. Są to jednak marzenia ściętej głowy, a my głowę nadal mamy. Spójrzmy rybie w oczy i przymnijmy do wiadomości: Jest źle, a może być gorzej. Czas podjąć szybko środki zapobiegające i coś wymyślić.

Jam nie godzien udzielać rad przedstawicielom tak zacnych urzędów, ale liczę, że tragizm sytuacji, w jakiej wszyscy się znaleźliśmy, usprawiedliwi mą zuchwałość. Otóż Panie Prezydencie, Panie Premierze, wiem, że mój pomysł będzie wymagać od was wręcz niemożliwych poświęceń. W naszych realiach wręcz nadludzkich. Mimo to ośmielam się go przestawić. Oto on: Może by tak dla odmiany przestać mitomanić w samotności i zamiast tego zacząć (choćby tylko na próbę) współpracować razem? Wiem, że brzmi to nieco szalenie, ale może w tym szaleństwie jest metoda? Tonący brzytwy się chwyta.

piątek, 26 czerwca 2009

Książe życia umiera sam

Zespół Perfect wyśpiewał przed laty mądrą radę: Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść niepokonanym / Wśród tandety lśniąc jak diament / Być zagadką, której nikt / Nie zdąży zgadnąć nim minie czas. Szkoda, że słowa tego polskiego zespołu nie miały na tyle siły przebicia, by dotrzeć na dwór króla popu - Michaela Jacksona. Może by pomogły.

26 czerwca w Los Angeles, 15 minut po północy czasu polskiego odeszła jedna z ostatnich ikon popkultury, a wszystkie telewizje świata niezwłocznie obwieściły tą smutną nowinę. Media szybko przyjęły ton wspomnieniowy i wyemitowały laurki ku czci zmarłego. I tak np. prezydent Kwaśniewski, dobry funfel Jacksona, podzielił się refleksją z jego ostatniego spotkania z artystą: Był bardzo sympatyczny, nie było w nim żadnego gwiazdorstwa. To był król. Wszystkie pozostałe wypowiedzi brzmią mniej więcej tak samo, więc nie ma sensu ich przywoływać. Ale spokojnie – poczekajmy do jutra, będzie ciekawiej.

Świat jest okrutny, więc taka słodycz, za długo potrwać nie może. W końcu przypomnimy sobie też i drugie oblicze muzyka. Miłośnik młodzieży do lat 15, wielbiciel zmiany karnacji z skłonnością do samodestrukcji narządu powonienia – ufam i wierzę, że ten właśnie obraz pozostanie w naszej pamięci już na zawsze.

Wszelkie afery, skandale i reality show z udziałem Pana Jacksona skutecznie przybliżyły światu jego postać. A z bliska, jak to z bliska - nic nie wygląda tak pięknie. Blask scenicznych ruchów ulec musiał w konfrontacji z ruchem odpadającego nosa, a pamięć o niegdyś świetnym głosie zagłuszył oddech zbliżony do Lorda Vadera.

Próbowano jeszcze reanimować trupa za życia, ale to mało kiedy się udaje. Planowano kolejną trasę koncertową, by pokazać, że plotki o jego śmierci są mocno przesadzone. Planowano kolejne zabiegi uczłowieczające go no nowo. Planowano wiele, ale nic już z tego nie wyjdzie. I może dobrze, bo mogłoby to ostatecznie zabić resztki jego pozytywnej legendy.

Jak ze wszystkim, tak i w tej sprawie jest druga strona medalu. Osobista tragedia króla świata, Piotrusia Pana, którego wyobrażenie o życiu nijak miało się do rzeczywistości. Zamknięty na swoim dworze, odcięty od normalnej egzystencji, zatracił się w swoich marzeniach i ułudach. Na wzór Marii Antoniny, ograniczył sam siebie do egzystencji w ekskluzywnym getcie, co ostatecznie pogrążyło najpierw jego karierę, a dziś jego samego. Choć teraz cały świat płacze, to mam wrażenie, że książę życia umierał sam.

Michael Jackson postawił przed godzinami ostatnią kropkę w swoim życiorysie. Życiorysie, który jest piękną, ale i smutną opowieścią o pogoni za marzeniami, a zarazem przestrogą dla jego następców. Bo tak jak nie ulega wątpliwości, że umarł dziś król, tak nie ma wątpliwości, że nowy król się objawi. Prędzej czy później. Wszak świat nie znosi pustki. Interregnum nie może trwać wiecznie.

czwartek, 25 czerwca 2009

Wakacje od Polski

Niby to co spodziewane mało kiedy cieszy, ale jak widać nie do końca. Wakacje z dawna zapowiadane przyszły na czas, a radość – tu zaskoczenie – jest wielka. Wakacje zazwyczaj są „od”. Od szkoły, od pracy i od czego tylko jeszcze chcecie. Niestety, w tak zwanej beczce miodu jest i tak zwana łyżka dziegciu, w postaci pogody. Okazuje się, że wakacje w tym roku są również od pogody. Ale nie narzekajmy i bądźmy sprawiedliwi. Stara matuszka Natura ma również prawo do wakacji od Polski, z czego, jak czuć na dworze, umiejętnie korzysta, wylegując się na południu Europy. Na koniec konkluzja. Życie pokazuje, że od starszych należy się uczyć. Czego sobie jak i Wam serdecznie na te wakacje życzę. I niekoniecznie me słowa należy rozumieć dosłownie, bo Polska geograficznie jest piękna.

środa, 10 czerwca 2009

Życiopisanie Marka Hłaski

autor: Agnieszka Osiecka

Miał bardzo dużą chęć do wódki
Znał bary w Piszach i Padwach.
Lecz piją, Tato, ludzie smutni.
Prawda ?
Niekiedy wilkiem się nazywał.
Lecz wilkiem nie był. Raczej chciał być.
Gdy cały naród raźnie śpiewał
on wolał zawyć...
Żył tu więc chłopiec
jak wędrująca gwiazda.
Calutkiej on Europie
Pokazał minę błazna.
Talentu nam zostawił
zaledwie kruchy okruch.
Jak gdyby tu w Warszawie
ten talent ktoś mu otruł.
...Pamiętasz, jak nam było wstyd ?
On tułał się jak prosty Żyd !
On, co mógł chodzić w amarantach
on, z pustą torbą emigranta
to tu, to tam wystawiał łeb
dajże mu wódki, daj na chleb !
...Na plażach, gdzie dojrzewa krab
w kraiku co się trzyma map jak mucha tarczy
zostawił garść najświętszych słów
i to wystarczy.

Mnie - jak niewiele świat ten ziścił !...
Wy obaj - piękni egoiści
Gdzieś wśród nie - dróg, nie - łąk, nie - liści...
A ja - pół - pisarz i pół wół
Niepełne serce, pełen stół.
Ty miałeś długie życie, Tata !
On - ma dwa groby w dwóch światach.
Ma groby dwa, a nie miał domu.
Przebacz, tak jak dobremu komu.
Cóż ja wam winna ?
Dwa różańce.
Ferajna tańczy. I ja -
tańczę .

niedziela, 7 czerwca 2009

Celuloidowy świat

Wszyscy, mamy swój mały samolocik w salonie. Za pomocą pilota odlatujemy, kiedy chcemy i gdzie chcemy.

Rzeczywistość potrafi zaskoczyć. Chcąc pozostać w zgodzie z nią, muszę też dodać, że niekiedy nawet pozytywnie. Gdy już nas to szczęście spotka, to oczywiście będzie to wyjątek od reguły, który – uspokajam – często nam się nie przytrafi. Co innego to i owszem. Jakaś niespodziewana śmierć – nie ma sprawy, zawód miłosny – żeby to jeden, zwolnienie z pracy – żadna nowość. Filozofia pociesza ucząc jakoby zło i dobro równoważyły się w życiu. Dla przeciwwagi, życie nauczyło mnie, że jednak niekoniecznie. A w sporze filozofii z życiem, zawszę stanę po stronie życia.

Jakby źle nie było to żyć jednak trzeba. Można się okłamywać, że jest lepiej jak jest, ale z tego pożytku nie uświadczymy za bardzo. Co innego z narzekania, bo jak już dawno wykazano: malkontenctwo matką postępu. Na szczęście, dla nas żyjących, nasi przodkowie w poszukiwaniu lepszego życia, w jakimś tam stopniu już nas wyręczyli. Kombinowali długo, jakby te dobre chwile przedłużyć, uwiecznić. Jakieś obrazy, zdjęcia – wszystko fajne, ale nieskuteczne. W końcu jednak coś się ruszyło i to dosłownie. Bracie Lumière wprawili zdjęcia w ruch i od tego czasu ludziom jakby łatwiej. Kino stało się miejscem zapomnienia, gdzie rzesza zawiedzonych rzeczywistością gromko pielgrzymuje. To tam człowiek przychodzi w chwili słabości. Kupuje bilet w kasie, prosząc jak o miejsce w najlepszym przedziale samolotu, lecącego w miejsce, gdzie mu będzie lepiej. Zajmuje wreszcie fotel i siedzi, po prostu siedzi. Światła gasnął, a wraz z nimi ten okrutny, realny świat. Zaczyna się teleportacja ducha w inną rzeczywistość. Seans spirytualistyczny.

Mi też jest często źle i często uciekam. Bogu dzięki za spuściznę technologiczną jaką przyszło nam odziedziczyć. Nie jesteśmy już uzależnieni od ofert wielkich linii lotniczych. Nie musimy podporządkowywać się ściśle określonym repertuarom kin. Prawie wszyscy, mamy swój mały samolocik w salonie. Za pomocą pilota odlatujemy, kiedy chcemy i gdzie chcemy. Ja, jak każdy, mam swoje ulubione miejsca, które regularnie odwiedzam. W zależności, od tego co mnie aktualnie boli, wybieram się w różne zakątki, tak świata jak i czasoprzestrzeni. I na czas filmu to mi naprawdę pomaga. Choć przyznać muszę, że świat boli coraz częściej i coraz mocniej.

Gdy życie drażni swoim pomieszaniem, gdzie coraz trudniej odróżnić mężczyznę od kobiety, a słowo honor coraz mniej znaczy odlatuję w czasy zamierzchłe. Ukochałem sobie lata 30 XX wieku. Atmosfera tajemnicy, w tle cicho gra trąbka, na pierwszym planie Humphrey Bogart, w jakimkolwiek filmie. Niby sprzęt na to nie pozwala, ale czuć zapach papierosów, wypitych pośpiesznie kolejnych kolejek rumu. Pojawia się wreszcie kobieta, jest miłość, a po niej płacz. Po płaczu zostaje już tylko cyniczny cytat i świadomość, że honor jest bezcenny. To były czasy, gdzie facet musiał być wymięty, kobieta wierna a zasady dotrzymane. Wiele się pozmieniało przez te 80 lat, ale dobrze czasem móc wrócić do tego okresu.

Zdarzają się i chwile, gdy czuję się totalnie ogłupiony, nieprzystawalny do świata. Osamotnienie, jakie potrafi wtedy ogarnąć człowieka, jest prawdziwie pogrążające. By jakoś z tego wyjść odwiedzam Forresta Gumpa i już nie czuję się samotnym. Ten najgłupszy kolega jakiego mam, pociesza mnie, że zawsze może być gorzej, a świat jest do strawienia. Jako, że z natury jestem niewierny, to nie wierzę póki nie zobaczę. I wtedy patrzę na niego i już zaczynam wierzyć. Wystarczą dwie godziny przebywania wraz z nim i już widzę siebie w lepszym świetle. A świat w lepszych barwach.

Szara codzienność przyprawia mnie niekiedy też o nudności. Rutyna nie sprzyja dobremu samopoczuciu. Co jakiś czas nachodzi mnie kryzys, podczas którego narzekam na brak przygód. Chciałbym odbyć jakąś egzotyczną wyprawę, w dawno zapomniane przez świat miejsca. Długo nie namyślając się lecę wtedy do New Jersey. Tam, na uniwersytecie w Princeton zagaduję dr Henryego Jones’a Jr.. Szerzej znanego jako Indiana Jones. Jego wrodzona tendencja do wpadania w kłopoty natychmiastowo zaczyna udzielać się i mi. Co powoduje, że nuda zostaje szybko zapomniana, a serce w podobnym tempie zaczyna bić. Po takiej przygodzie przynajmniej na chwilę kryzys mija. Aż do następnego razu oczywiście.

Przykłady tego typu mógłbym mnożyć jeszcze godzinami, ale nie na tym sztuka polega. W myśl szkolnych zasad pisania, obroniłem swoją tezę. Tak, film czyni życie lepszym. Trudno o stwierdzenie dalej posunięte, jakoby kino okazało się być lekiem na całe zło. Tego nadużycia się już nie dopuszczę, bo musiałbym się potem tego tylko wstydzić. Podsumowując: lek nie, ale środek znieczulający jak najbardziej. Celuloidowy świat na krótką metę sprawdza się, przy czym w dłużej perspektywie nie odbiera powodów do narzekań. Czyli wszystko jak należy, no i postęp pozostał niezagrożony.

Pięciu pisarzy, których wstyd czytać

Czasami człowiek trafia na jakiś tekst, czyta go i myśli: Kurczę, czemu ja o tym nie napisałem? przecież myślę podobnie. Trafiłem właśnie na taki tekst i by uchronić go od zapomnienia zamieszczam poniżej.

Autor: Magdalena Miecznicka

Iluż czarujących mężczyzn, których nie mogłam traktować poważnie, od kiedy mi się zdradzili z miłością do "Alchemika". Zaproszona po raz pierwszy do jego mieszkania, zawsze się obawiałam, czy gdzie nie stoi "Pielgrzym” lub inne z dzieł Mistrza - pisze w DZIENNIKU Magdalena Miecznicka o książkach Paulo Coelho. Na jej listę pisarzy, których wstyd czytać, oprócz Coelho, trafili też Janusz L. Wiśniewski, Dan Brown, oraz Cegielski i Passent.

Oto koszmar, który prześladuje każdą kobietę, choćby luźno związaną z literaturą. Poznajesz mężczyznę. Jest przystojny, dobrze ubrany, uprawia sporty. Niestety, przychodzi chwila, w której postanawia wykazać, że jest również inteligentny. Ponieważ dowiedział się, że jesteś krytykiem literackim/polonistką/pisarką/redaktorem w wydawnictwie, albo choćby osobą czytającą książki, postanawia zabłysnąć na polu literatury. I zanim zdążysz zaprotestować, już deklaruje: „Książka, która ostatnio zrobiła na mnie wielkie wrażenie, to…”. Pada tytuł. Facet uśmiecha się z satysfakcją: jest pewien, że zaraz zacznie się między wami porozumienie nie tylko w dziedzinie ulubionych sposobów spędzania wakacji, lecz także w dziedzinie ducha. Ostatnio postanowił bowiem, że raz w tygodniu po pracy, zamiast squasha, uprawiać będzie życie duchowe. Biedaczek, nie wie, że już teraz jedynym porozumieniem możliwym pomiędzy wami jest, że to on płaci za kolację. Nie będziesz dokładać nawet złotówki do kolacji z analfabetą.

Mnie osobiście w takich sytuacjach prześladowały zawsze dzieła Paulo Coelho. Iluż czarujących mężczyzn, których nie mogłam traktować poważnie, od kiedy mi się zdradzili z miłością do "Alchemika". Zaproszona po raz pierwszy do jego mieszkania, zawsze się obawiałam, czy gdzie nie stoi "Pielgrzym” lub inne z dzieł Mistrza. I kiedy już oddychałam z ulgą: nie ma - na jakiejś półce przy łóżku, pod stertą pism o samochodach, dostrzegałam kawałek nieuniknionej okładki…

Kiedy to się znowu zdarzyło w zeszłym roku, postanowiłam naocznie zbadać fenomen. Sama, rzecz jasna, Coelho nigdy nie czytałam, nawet jednej strony. Są książki, których nie trzeba czytać, żeby wiedzieć, ile są warte. Wystarczy, że polecą nam je koleżanka X i kolega Y. Do tych autorów, którymi pogardzałam zaocznie, poza Coelho należeli jeszcze Janusz L. Wiśniewski i Dan Brown. Pomyślałam: a gdyby tak zrobić sobie dwa dni ze szmirą? I wreszcie mi się udało w tym tygodniu.

Paulo Coelho

Ponieważ sama tych dzieł nie posiadam - pewnych książek nie wypada nawet mieć na półce - udałam się do biblioteki. I zaczęłam od Coelho. Tak, wiedziałam, że to jest tandetne: nauczania speca od marketingu, jak żyć, zawarte w jakichś pseudomistycznych fabułach. Ale lektura jednak przerosła moje oczekiwania. Spodziewałam się kiczowatej fabuły i filozofii za trzy grosze, ale - zdawałam sobie sprawę, w miarę brnięcia przez utwór "Alchemik” - Mistrz poszedł jeszcze znacznie dalej w swojej brawurze. Tak naprawdę w tej książce nie ma żadnej fabuły ani właściwie żadnej filozofii. Co nam bowiem opowiada Autor? Bohater podróżuje po świecie, żeby odnaleźć Skarb. Skarb, znaczy Tajemnicę. Tajemnicę, znaczy Życie. Odnaleźć Życie, by podążyć Drogą. "Życie obdarza hojnie tego, kto jest wierny Własnej Legendzie”. "Twoje serce jest tam, gdzie twój skarb”. "Tylko ten, kto odkrywa Życie, może znaleźć skarb" - następowały jeden po drugim nieubłagane cytaty. Coelho odnalazł kamień filozoficzny literatury: wystarczy pisać dowolne brednie, i od czasu do czasu nacisnąć Shift, żeby zrobić wielką literę. Na pewno temu i owemu skojarzy się to z Głębią.

Miałam kiedyś kolegów Norwegów, którzy zgodnie z ogólną obojętnością na sprawy kultury panującą w tym bogatym kraju, nie czytali nic poza Stephenem Kingiem, Johnem Grishamem i Bretem Eastonem Ellisem. Głównie zaś oglądali telewizję. Ich potrzeby duchowe były zerowe, ale mówili o tym wprost, niczego nie udając. I, jak powiedziałby Jerzy Pilch, to było dobre. Kiedy jednak człowiek o podobnej mentalności postanawia pogłębić się duchowo (na przykład pod wpływem jakiegoś kursu z samodoskonalenia zorganizowanego w jego firmie), kończy się to jakże często katastrofą estetyczną w rodzaju Coelho.

No, ale gdyby przyjąć z dobrą wolą, że znajduje się tam jakaś myśl - to jak by ją streścić? Trzeba by wówczas powiedzieć coś w rodzaju: jest to filozofia optymizmu jednostki w oparciu o Duszę Wszechświata. Objaśnianie jej należy zacząć od cytatu: "Jeśli naprawdę z całych sił czegoś pragniesz, znaczy to, że pragnienie owo zrodziło się w Duszy Wszechświata". Zdając się na Duszę Wszechświata, trzeba jednak wiedzieć, że "Wszechświat mówi wieloma językami". Na drodze do ich zrozumienia nie wolno zaś zapominać paru podstawowych prawd. Na przykład: "Wszystko można wybaczyć, tylko nie to, że nie umiesz wysłuchać wyznania miłości do końca" (w tym na przykład gwałt i morderstwo z poćwiartowaniem). I żeby nie pobłądzić: "Nie staraj się objaśniać uczuć". Nade wszystko zaś: czytaj książki Mistrza.

Ostatni cytat to zresztą ważny składnik Myśli: antyintelektualizm. Drodzy panowie konsultanci i bankowcy, czy wiecie, ze Coelho jest przeciw rozumowi? Ale nic dziwnego. Posiadanie rozumu uniemożliwiłoby wszakże czytanie jego książek.

Brnęłam tak jeszcze godzinę czy dwie przez to i inne dzieła Autora. Aż doszłam do zdania: "Jeśli znasz Miłość, poznałeś także Duszę Wszechświata, która jest Miłością". Dalej nie mogłam. To była przykra lektura, i męcząca, ale też jakoś mnie oczyściła: odtąd, kiedy wspomnę tego czy innego mężczyznę, który czytał Coelho, nie będzie mi już tak bardzo żal jego złamanego serca. Miłość może i jest Duszą Wszechświata, ale pod warunkiem, że nie jest to miłość czytelnika Paulo Coelho.

Janusz L. Wiśniewski

Skończywszy z brazylijskim guru, myślałam, że odtąd może być już tylko lepiej. A jednak, Dusza Wszechświata zgotowała mi niespodziankę: przystąpiwszy do lektury opus magnum Janusza L. Wiśniewskiego, "S@amotność w sieci", prędko zrozumiałam, że nazywanie Autora producentem tanich romansideł jest całkowitym niedocenianiem jego kunsztu. Przy zdaniu: "głód, który powodował, że na samą tylko myśl o tym krew, szumiąc, odpływała w dół jak oszalała i pojawiała się, jak na zawołanie, wilgotność", zaczęłam rozglądać się wokoło. Czy nikt nie widzi, co czytam? Nie - tylko pan bibliotekarz, wydając mi tomy, uśmiechnął się pogardliwie.

Ale jak to możliwe? Słyszałam na własne uszy kobiety kulturalne, na stanowiskach, które czytają tę prozę do poduszki, i mówią o tym na głos. Nawet pewna moja znajoma nie dalej jak miesiąc temu zachwycała się, że Autor świetnie rozumie duszę kobiety… No więc kobiety obdarzone duszą, którą rozumie Janusz L. Wiśniewski, uwodzą mężczyzn, "siadając bez majtek, z rozłożonymi udami na biurku". Mężczyźni rzucają się na nie, ale okazują się prędko Narcyzami, i to podwójnymi, czego przyczyną jest zagmatwana relacja z ojcem. Za co one mszczą się straszliwie: uwodzą ojca - a jakże, siadając bez majtek na jego biurku. Swoją drogą, trochę mnie zaniepokoiła ta strategia flirtu, Autor bowiem ma ponoć wielki wpływ na Czytelniczki…

O czym dowiadujemy się z aneksu do "S@motności w sieci", gdzie umieścił swoją z nimi korespondencją. Oto cytat, wybrany na chybił trafił: "Nie wiem, czy powinnam to czytać, proszę powiedz mi, czy mogę. Bo przecież mam chłopaka, którego tak bardzo chcę kochać, a doskonale wiem, że on nigdy nie będzie mnie wypytywał, jak się czuję z pęczniejącym tamponem w środku. Nie zapyta" - rozbrzmiewał głuchy wyrzut pod adresem całej płci męskiej. I tylko jeden Janusz Leon zrozumiał, czego żaden mężczyzna nie rozumie: prawdziwą potrzebą duszy kobiecej jest znaleźć mężczyznę, który wykaże zainteresowanie w tej delikatnej, lecz zarazem głębokiej materii. I dalej: "Mimo twojej dziwnej erudycji odnośnie kobiet wcale nie wiesz, jak łatwo możesz je zniszczyć takimi tekstami. Nie wiesz? Będziemy siedzieć po nocy, odejdziemy od mężów, chłopaków, partnerów, aby szukać kogoś, kto tak dobrze będzie nas znał. Pieprzone książki. Pod wpływem "Alchemika" zdradziłam go drugi raz. Teraz boję się czytać tę cholerną "S@motność."

Zdrada chłopaka lub męża pod wpływem rzeczonych dzieł może nie być uznana za kompromitację wyłącznie w jednym wypadku: gdy następuje ona po odkryciu, że chłopak posiada te dzieła w swojej bibliotece.

Czytając te listy, rzewne, acz niepozbawione delikatnej nuty okrucieństwa, zrozumiałam, że oto objawia się przede mną garderoba dusz naszych sekretarek, specjalistek od marketingu, naszych kierowniczek, niekiedy nawet redaktorek. Te panie, na co dzień chłodne, inteligentne, zorganizowane, niekiedy nawet mówiące obcymi językami, po godzinach wypełniania tabelek Excela i prowadzenia zebrań wyznają w zaciszu swoich gabinetów: "W salonie unosi się zapach mimozy, za oknem już zmrok, a na parapecie drgają płomienie świec… (...) mam mokre włosy; lubię takie mieć".

I ostatni akcent: "Jak po przeczytaniu powieści nie myśleć, że jeżeli Bóg naprawdę stworzył ludzi, to przy Autorze S@motności... spędził trochę więcej czasu?" - snuje się myśl, gdy pachnie mimoza. Na co Autor skromnie: "Teraz, w tym miejscu, ogarnął mnie lęk i zwątpienie. Boję się, że zacytowane pochwały, opisy wzruszeń, zachwyty ściągną na mnie zarzuty pychy, arogancji i zarozumialstwa". Skądże znowu.

Dan Brown

Trzecim wielkim mistrzem ceremonii zbiorowego ogłupiania, która odbywa się w zaciszu naszych salonów i bibliotek, jest Dan Brown. Pal licho jeszcze czytelników, którzy łyknęli tę jego twórczość jako kryminały. Ale fenomen wiąże się z innymi zgoła jej walorami. Ludzie uwierzyli mianowicie, że w "Kodzie Leonarda da Vinci" znajdują się nowatorskie i głębokie refleksje na temat Chrześcijaństwa, Sztuki, Duchowości i Historii Zachodu. Zdarzyło mi się spotykać przystojne kobiety w średnim wieku, na przykład redaktorki w wydawnictwach, które z zadumą mówiły: niby fikcja, ale jednak coś w tym jest…

"Kod Leonarda da Vinci" to nie tylko dwa, ale pięć czy nawet dziesięć w jednym. Stał się ulubionym przewodnikiem Amerykanów klasy średniej, kiedy wreszcie wybiorą się porównać wieżę Eiffla ze zdjęciami z filmów. Podręcznikiem do nauki historii sztuki w weekend. Nowatorskim katechizmem i słownikiem etymologicznym. Przygody bohaterów przeplatane są bowiem krótkimi, wyłożonymi prostym językiem lekcjami na tematy tak różne jak: architektura piramidy w Luwrze, historia Opus Dei, a nawet pochodzenie słowa "poganie" oraz nazwy ogrodu Tuileries.

Chcąc być absolutnie pewnym sukcesu, Dan Brown zawarł w książce także postępowe idee dotyczące Kościoła powszechnie podzielane przez zachodnią kawiarnię, czy raczej zachodni supermarket. "To smutne, że kiedy większa część Kościoła katolickiego powoli zmierza we właściwą stronę w kwestiach praw kobiet, Opus Dei jest zagrożeniem dla postępu" - pisał dramatycznie, budząc zamęt w sercach milionów wierzących czytelników.

Cegielski i Passent

No i tak minęły moje dwa dni w Bibliotece Narodowej. Poza tymi trzema sztandarowymi producentami szmiry goszczącymi na regałach w całej Polsce są jeszcze pomniejsi wybitni autorzy, o których aż się prosi wspomnieć. Z Polaków - Max Cegielski. Miły i inteligentny ten chłopak, dziennikarz w telewizji Kultura, jest tak doskonale pozbawiony nie tyle już talentu literackiego, co elementarnej umiejętności zajmującego pisania, że czytanie jego tekstów przypomina poprawianie wypracowań szkolnych, i to niekoniecznie z liceum.

Nie dość, że pisuje on powieści, to z jakiegoś powodu różne pisma, w tym niestety DZIENNIK, oferowały mu rubrykę felietonową. Oczywiście wiązało się to z jego pozycją człowieka znanego z zainteresowań Wschodem, z prowadzenia radia, organizowania orientalnych imprez o nazwie Masala, i tak dalej. Wszystko to są piękne i godne pochwały dokonania, a jednak dla każdego, kto otworzył na przykład książkę o tym właśnie tytule, "Masala", jasne jest, że autor powinien ograniczyć się do ścisłej działalności pozatekstowej. Nie chodzi już nawet o tandetność tej myśli w stylu "bogaty Zachód dostrzega swoją zgniliznę i chce się odnowić w duchu Wschodu". Chodzi o te tasiemcowe wypracowania: to o krajobrazie Indii, to o jej dziejach, to rozprawki z historii różnych indyjskich kultów albo też obserwacje społeczne na trójkę z plusem. Niestety mimo tych dzieł miły Max nadal uchodzi za duchowego guru wśród pewnej kategorii bankowców znudzonych wieloletnim zarabianiem forsy.

Zawsze uważałam też za straszliwe pisarstwo Agaty Passent. Jest w jej felietonach ta szczególna, niepowtarzalna pretensjonalność, która powstaje z połączenia wielkiej pewności siebie, żeby nie powiedzieć nadęcia, z brakiem czegokolwiek oryginalnego do powiedzenia. Pamiętam jakiś felieton, kiedy się zwierzała, jak to grywała w tenisa z Fibakiem w Harvardzie. Żeby to ona chociaż grywała z Fibakiem dzięki własnym zdolnościom, sukcesom, ciężkiej pracy, i tak dalej. Ale chwalenie się, że tata miał kontakty… A, fe, toż to nie wypada. I kiedy mi ktoś mówi, że czytuje felietony Agaty Passent, wiem, że w kolejnym zdaniu nastąpi informacja, do jakich restauracji się teraz chadza z wózkiem, ponieważ, "jak zapewne słyszałaś, dzieci są teraz bardzo trendy".

Nie słyszałam. Natomiast słyszałam, że brak gustu ciągle trendy nie jest.


sobota, 9 maja 2009

Wiadomości

Krótko. Jeden z najpiękniejszych materiałów, jakie widziałem podczas oglądania Wiadomości.

poniedziałek, 27 kwietnia 2009

Rock'n'roll story, Part 1

Tytuł tego mojego, osobistego dziennika codzienności zarówno bliższej jak i dalszej brzmi: Rokendroler, więc poczułem się w końcu do obowiązku spłodzenia czegoś bardziej adekwatnego do nazwy. Czego początkiem być może jest poniższa zawartość.

Zawsze wzruszały mnie rock’n’rollowe legendy. Bajki z odległej galaktyki, pobudzające moją chłopięcą wyobraźnię. Będąc małym gówniarzem mogłem wysłuchiwać takich opowieści godzinami. Do dziś mi to zostało. Historie największych upadków gwiazd estrady, zarzygane siedzenia limuzyn, zdemolowane hotele. W końcu to co najlepsze, czyli seks and drugs. No i oczywiście sedno całej sprawy: samobójcze, spektakularne śmierci.

Gdy mowa o rocku wszyscy porozumiewawczo kiwają głową i mówią: tak, tak, znam, Kurt Cobain, Nirvana, te sprawy. Spoko. Kurwa, jak ja nie mogę słuchać ich pierdolenia. Cobain gówno wiedział o rock’n’rollu. Przyszedł na gotowe i wszystko spieprzył, ciota. Jedyne co mogę mu oddać to to, że śmierć to miał faktycznie niezłą. Tego można mu akurat pozazdrościć. Kobieta w tle, jakieś tajemnicze sprawy, choroby, narkotyki, niezrozumienie świata i samobój. Piękna sprawa. Nie dziwię się, że taka śmierć wywindowała go tam, gdzie dziś jest. Pijar zawodowy.

Całe życie uczyłem się mitologii rocka. Hagiografia to moja pasja. Żywoty świętych: Jopliniki, Hendrixa, Morisona czy Scotta z AC/DC, mam w małym palcu. Wąsaty Freddie też miał ten potencjał bycia kimś wielkim, ale okazał się być pedałem i to wszystko przekreśliło. Pedał rock’n’rollowiec to jednak słabe połączenie. Nie praktykowałem nigdy, ale z historii wiem czym to grozi i zdecydowanie odradzam, nie polecam nikomu. Nieszczęsny Cobain akurat miał farta i jeszcze jakoś się załapał na miejsce w historii. Trudno, nawet w Biblii jest Judasz.

Skoro już o Judaszu mowa, to każda religia ma swojego Jezusa. Dla mnie jest nim Sid Vicious. Number one. Przyszedł niewiadomo skąd, niewiadomo jak i wszystko rozpierdolił. Po kolei, jak leciało, o nic nie pytając. Chłopcy z Ramones zwiastowali już prędzej nadejście mesjasza i jak widać mieli racje. Oto wszak objawił się on wszystkim narodom świata. John Simon Ritchie aka Sid Vicious urodzony ‘57 roku w Londynie. Jeśli jest ktoś, na kim się przez całe życie wzorowałem, to właśnie na nim. Sposób bycia, fryzura, ubiór, wszystko po prostu miał tak jak należy. Po bożemu, zero ściemy i napinania się. Niby szkoda, że te czasy już się minęły, że chłop nie żyje, ale tak musiało się stać. Musiał umrzeć za nasze grzechy, gusta muzyczne, by stać się legendą. Gdyby nie ta śmierć wszystko byłoby dziś jeszcze gorsze jak jest.

Sam mam 45 lat. Gdy Vicious umierał miałem lat 15, czyli byłem gówniarzem, ale swoje już wiedziałem. Wiedziałem, że coś ważnego się skończyło, że wszystko będzie inne, a my – czciciele czadu – zostaliśmy osieroceni. To ostatnie na szczęście było pomyłką, bo świat nie znosi próżni i prędko znaleźli się apostołowie głoszący królestwo Pana i dobrą nowinę w jednym. Przez długi czas obserwowałem losy jego następców. Papieży rocka - biskupów stolicy apostolskiej. Byli lepsi i gorsi, ale zawsze czułem, że to jednak nie to.

Po paru latach dorosłem do decyzji i postanowiłem kandydować na to stanowisko. Papież Polak – tak siebie widziałem za parę lat zakładając mój pierwszy zespół. Byłem wtedy tyle młody co i naiwny. Czas zweryfikował szybko moje aspiracje i pewne fakty stały się dla mnie jasne. Pontyfikat międzynarodowy nie wchodził w grę. Pewnie wmawiają wam, że w świecie muzyki nie ma barier i wszystko da się zrobić, ale na waszym miejscu nie wierzyłbym im. Pewne bariery były, są i będą – taki naturalny stan rzeczy, którego nie zmienicie, choćbyście przespali się z szefowymi wszystkich największych agencji muzycznych na świecie. Wiem co mówię, trochę już w tym siedzę.

Skoro nie kariera międzynarodowa to chociaż Polska. Taka lokalna, na miarę swoich możliwości – pomyślałem. To wydawało się łatwiejsze do zrealizowania, jakoś na wyciągnięcie ręki. Swój mały kościół zacząłem budować w ’84 roku, co jak łatwo policzyć, było 25 lat temu. Taka okrągła rocznica skłoniła mnie do bardzo wybiórczego, aczkolwiek jednak ważnego, podsumowania ćwierćwiecza swojej posługi.

piątek, 24 kwietnia 2009

Historia pewnej miłości - ciąg dalszy, ostatni

Kliknij, by przeczytać trzecią część
Kliknij, by przeczytać całość

Część czwarta, ostatnia:

Pukam do drzwi. Nikt nie otwiera, pukam więc dalej. Wiem, że nie śpi. Widziałem zapalone światło, nie dam się oszukać. Nie po tym co dzisiaj przeszedłem. Walę pięścią w drzwi, do skutku. W końcu otwiera, a jej zdziwiona mina nie wróży nic dobrego. Jeśli do tej pory mogłem mieć nadzieje, że moja niespodziewana walka o miłość ją wzruszy, to właśnie się tej nadziei wyzbyłem. Najpierw pada głośne hasło: Co ty tutaj robisz? Potem jakże oczekiwane: Ty jesteś pijany. Tak, to prawda, jestem pijany. Nie da się ukryć. Czy mógłbym wejść? – taka kultura z mojej strony pada w odpowiedzi na jej chamstwo. Niech ma – raz w życiu mogę się wysilić, niech zobaczy, że nie jestem byle kim, jakimś pierwszym lepszym. Mój urok zadziałał i rozpuścił lód jej serca. Wchodzę, pierwsza baza zaliczona.

Ledwo siadam, gdy seria pytań, niczym z karabinu maszynowego, rani me uszy. Skąd się tu wziąłeś? Po co przyszedłeś? Dlaczego jesteś pijany? Jak ty wyglądasz? Co ty sobą reprezentujesz? – to pytanie mnie najbardziej wzrusza. Więcej pytań nie pamiętam, choćbym chciał. Powoli zbieram się w sobie i układam na bieżąco, w miarę jak najbardziej ucywilizowane odpowiedzi. Długo myślałem o tym co dziś między nami zaszło – to był mistrzowski wstęp, na pewno cytat z filmu, sam bym tego nie wymyślił. Kontynuuję mniej więcej tak: Jest mi bardzo przykro, że wyszło tak jak wyszło. Niepotrzebnie się uniosłem, za co przepraszam. Proszę, wytłumacz mi jednak dlaczego, tak nagle chcesz zerwać wszystko, co między nami takie piękne? Wspominając na trzeźwo te słowa nie poznaję samego siebie. Taki zawstydzająco nieprzyzwoicie romantyczny jestem po pijaku. Poprawię się dla Ciebie, będę lepszy, tylko nie niszczmy tej miłości, proszę – tak celnie puentuje mój wywód i do powiedzenia nie mam już nic więcej. Czekam na reakcje, jak na wyrok sądu, co najmniej najwyższego. Znów milczymy jak dzisiaj rano u mnie. Znów jest ta sama sytuacja, tylko inna atmosfera, inna retoryka z mojej strony, całkowicie kompromisowa. Znów się pojawiają łzy, znów nie moje. Mijają długie, jak godziny, minuty zwięczone, krótką odpowiedzią – Wyjdź stąd, nie kocham Cię już, wyjdź natychmiast, proszę. Moja zgrabna poza poszła się jebać. Bezzwłocznie trzeźwieje a mój romantyzm przechodzi do historii. Gram w otwarte karty. Lecę prostym teksem: Rano potraktowałaś mnie jak chuja, kazałaś spierdalać i nawet chciałem to zrobić. Chciałem myśleć, że byłaś nic nie warta i tylko mnie wkurwiałaś ciągłymi zobowiązaniami. Tego właśnie chciałem,, rozumiesz? I miałem Cię mieć głęboko w dupie. Głęboko. Wielkie jednak, kurwa, pustki w moim życiu uczyniłaś nieobecnością swoją. – Skończ już, wyjdź – przerywa mi – Nie, nie wyjadę teraz, zostanę i powiem Ci do końca. Powiem Ci, że wmawiałem sobie różne bzdury, by ukoić ból, który mi zdałaś. I już prawie było lepiej, już prawie o Tobie zapomniałem zdawało mi się, ale spotkał mnie po raz kolejny niefart. Bo jadać z kobietą, tak, tak, jadąc z kobietą, która miała mi tej nocy pokazać, że nie ty jedna się liczysz, natknąłem się na czerwone światło na mej drodze. Dosłownie i wyobraź sobie w przenośni. I to światło przypomniało mi, że oszukuję samego siebie, że nie tędy droga, że tylko na tobie mi zależy i finalnie, powiem Ci na odchodne, że uświadomiło mnie to w tym, że Cię kocham. Dobrze usłyszałaś, kocham Cię, ale jak widzę jest to mój problem, z którym sobie muszę poradzić sam. Także na mnie już czas. Idę się najebać, nikt mi już przecież nic nie zabroni. To były moje ostatnie słowa do niej. „Nikt mi już przecież nic nie zabroni”. Słowa te pozostały bez odpowiedzi, tylko łzy i cisza. Tak się kończy moje pierwsze w życiu wyznanie miłości. Spierdalaj i do domu. Faktycznie się potem nieźle upiłem.

Równo miesiąc później dostałem telefon od znajomego. Powiedział, że strasznie mu przykro i współczuje. I wie, że mi teraz ciężko na pewno i jak coś to w każdej chwili pomoże jak tylko będzie mógł. Odpowiedziałem, że to trochę poniewczasie i wyznałem wersje dla prasy, że dawno mnie to już nie obchodzi. Że to temat zamknięty, niech sobie życie układa jak chce. Kumpel się na chwile zawiesił, zapytał co mam na myśli. A co ja mogłem mieć na myśli prócz tego, że mnie zostawiła miesiąc temu i już. „Więc ty nic nie wiesz?” – tak mnie dobry kolega podszedł, tak mnie zaskoczył. „A co mam wiedzieć?” – tak ja dobrego kolegę zaskoczyłem. Ona nie żyje, dziś był pogrzeb. Myślałem, że nie byłeś w stanie się tam pojawić, bo wiem jak trudne są dla ciebie zawsze takie momenty. Najpierw tata, teraz ona. Chciałem więc zadzwonić, spytać jak sobie z tym radzisz, ale widzę, że sytuacja jest inna. Aha, no i dostałem list, który mam Ci przekazać. Jej siostra mi go dała dla Ciebie… - takie słowa mi kolega mówił, a ja po prostu milczałem. Nie wiem co to za list, ale Ci przywiozę wieczorem – faktycznie wieczorem przywiózł mi ten list.

"Kochanie przepraszam. Przepraszam, że musiałam Cię tak potraktować, ale uwierz mi tak było lepiej. Od jakiegoś czasu byłam śmiertelnie chora, beznadziejnie chora, bez szans na wyjście z tego. Nie mówiłam o tym nikomu, a Tobie szczególnie nie chciałam mówić. Nie chciałam odbierać nam piękna ostatnich chwil. W końcu jednak musiałam urwać z Tobą kontakt. Musiałam zwolnić Cię z obowiązku przyglądania się dzień po dniu jak umieram. Czułam, że ten czas już nadchodzi i gdy czytasz ten list to znaczy jedno - nie pomyliłam się.

Nie byliśmy nigdy idealną parą, ale powiada się, że ideały nie istnieją. Byliśmy najlepszą parą na jaką zasługiwałam. Długo zbierałam się, by powiedzieć Ci to co powiedziałam tamtego dnia. Starałam się odwlec ten moment najpóźniej jak się da, ale w końcu trzeba było zrobić to co zrobiłam. To była najtrudniejsza decyzja mojego życia. Miałeś prawo powiedzieć mi to co powiedziałeś. Zależało mi na tym byś tak wtedy o mnie myślał, chciałam byś mógł czuć się tą dobrą osobą tego związku, a ja tą złą. Cały dalszy dzień przepłakałam w mieszkaniu i nie mogłam nocą zasnąć. Nie planowałam Cię już więcej widzieć. Wtedy ty, pijany i wyglądający jak siedem nieszczęść zapukałeś do moich drzwi. Bardzo chciałam móc i umieć powiedzieć Ci prawdę, ale nie mogłam, nie umiałam. Musiałam dalej i dalej brnąć w to wszystko. Musiałam. Gdy pierwszy raz w życiu powiedziałeś, właśnie mi i właśnie w takich okolicznościach, „Kocham Cię” czułam się jak najpodlejsza kobieta na świecie. Przepraszam.

Piszę Ci o tym z nadzieją, że mi przebaczysz. Chciałbym byś zapamiętał mnie dobrze, wspominał nasze wspólne chwile pełne radości i szczęścia. Zasługujesz na kogoś dużo lepszego ode mnie, chociaż znając Ciebie bardzo w to wątpisz. Ale uwierz w to. Wszystko jeszcze przed Tobą, będę Ci kibicować i pomagać „z góry”.

Kocham Cię i przepraszam.

PS. Jeśli jest Ci źle - zrób to samo, co wiesz kiedy”

Post Scriptum przypomniało mi o śmierci Ojca. Długo nie mogłem się pozbierać po jego utracie. Nieustannie zatracałem się we wspomnieniach, nie mogłem normalnie żyć. Wtedy z pomocą przyszła mi Ona. Powiedziała, żebym wszystkie te wspomnienia spisał do zeszytu i wrócił do nich dopiero, gdy będę gotów. Wtedy mi to pomogło. Jeśli jest Ci źle – faktycznie było mi źle i chciałem coś z tym zrobić. Coś by uwiecznić moje pierwsze wyznanie miłości. Usiadłem i zacząłem pisać „Powiedziała żebym spierdalał, więc spierdoliłem...”

wtorek, 21 kwietnia 2009

Historia pewnej miłości - ciąg dalszy dalszy

Kliknij, by przeczytać drugą część

Część trzecia:

Wsiadamy do taksówki. Na tylne siedzenie. Kierowca pyta gdzie jechać, odruchowo podaje ulicę, która jeszcze przed paroma godzinami była moją przystanią. Chcę się od razu poprawić, ale nie pamiętam adresu łóżka, z którego muszę tej nocy skorzystać. Kierowca wie co ma robić i pyta Pani o cel podróży. Pani odpowiada i wszystko gra. Jedziemy na drugi koniec miasta, jedziemy nie wiadomo gdzie, ale wiadomo po co. Gadamy w sumie niewiele. Zajmują nas inne rzeczy, o których pisać nie mam zamiaru, bo to sprawy nie literackie. Wszystko jest dla mnie nowe, choć to wszystko już miałem. Miasto nocą jest puste, jedzie się szybko, ale trwa to długo za długo. To wina sporej odległości. Dojeżdżamy do pewnego miejsca, które, jak teraz myślę, okazało się być punktem krytycznym trasy. Stoimy na światłach, przez szybę auta widzę jej blok, spoglądam w jej okno. Kurwa, co za pech – pamiętam dokładnie, taka była pierwsza myśl tego momentu. Chwila zastanowienia i druga myśl: Zawsze się musi coś spierdolić, jakby do tej pory za mało się spierdoliło. Miasto tysiąca bloków, a ja dojechałem właśnie przed ten jedyny, o istnieniu którego chciałem zapomnieć. Back to the past, Welcome, to the real world. Fuck. Mam silną wolę i ona ze mną wygrywa. Wysiadam. Na odchodne rzucam: Sorry, że tak wyszło jakoś chujowo. Mam pilną sprawę na mieście.

Na czerwonym przecinam pasy. Kompas ustawiam na znajomy mi blok. Pierwszy raz w życiu gimnastykuję się tak, w trosce o kobietę. Wniosek: zależy mi. Do czego to doszło. Widać coś w niej takiego musiało być, albo po prostu przyzwyczaiłem się do poprzedniego stanu rzeczy i było mi w nim dobrze. Żal mi samego siebie. W każdym razie jest noc. Lampy oświetlają chodniki i drzwi wejściowe, co w moim stanie jest nie lada pomocą. Po drodze myślę o niej. Przypomina mi się kawałek tilaviku: „Ona dobrze wie, jak mnie załatwić, żebym nie mógł wstać. Ona dzisiaj jest nieznośna przez cały dzień. Uwielbiam ją i wiem, że wrócę znów na kolanach, skąd ja to wiem. Moja śliczna jest jak koka z dobrych miejsc.” Coś w tej kapeli jest, że przez całe życie ich przekaz zgadzał się z moim życiorysem. Widać nadajemy na tych samych falach z Zygmuntem. Docieram na miejsce, tak się składa, że pamiętam kod do drzwi i nie muszę dzwonić przez domofon. Chwilę później stoję przed jej drzwiami. Tym razem rozegramy to po mojemu.

piątek, 17 kwietnia 2009

Szczyt hipokryzji

Świat zna różne szczyty. Dla przykładu szczyty górskie, gdzie przoduje Mount Everest lub szczyty głupoty, gdzie trudno zdecydować mi, który wybrać. Niestety - odkąd parlament pozbył się posłów Samoobrony Sejm szczytuje coraz rzadziej. Nadal jednak można znaleźć perełki. Jedną z nich poseł Janusz P.

Pan Janusz Palikot osiągnął szczyt hipokryzji. Stało się to parę dni temu w czasie odpierania postawionych mu zarzutów. Ten geniusz defensywy przyjął niezwykle oryginalną linię obrony. Po pierwsze, podważył wiarygodność oskarżyciela, nazywając go człowiekiem pałającym niechęcią do jego osoby jak i partii rządzącej. Trudno nie przyznać mu w tej kwestii racji. Rzeczywiście – łatwo uwierzyć, że osoba ujawniająca takie informacje niekoniecznie przyjaźniła się z panem Posłem. Tak samo niekoniecznie Pan Janusz przyjaźnił się z Panem Prezydentem, gdy ten pierwszy sugerował domniemaną chorobę filipińską tego drugiego.

Jako dowód swojej niewinności Janusz P. przedstawia dodatkowo źródła finansowania jego kampanii wyborczej. Z tych wyjaśnień niezbicie wynika, że studenci i emeryci całkowicie legalnie podjęli się sponsorowania najbogatszego posła RP i ot – tajemnica całego sukcesu. Przy okazji wyjaśniło się, na co te dwie grupy społeczne zwykły wydawać pieniądze. To Pan Janusz swoim uśmiechem zachęca ich do inwestowania w jego skromną osobę.

Retoryka Pana Janusza prowadzi go wreszcie w rejony znane raczej z obozu prezydenckiego. Do tej pory, to środowisko skupione wokół Pierwszego RP, odpierało pomówienia Pana Palikota, nazywając je podłymi insynuacjami i bezpodstawnymi oskarżeniami. Dziś to on odpiera oskarżenia w podobny sposób, przypisując im przymiotniki: podłe, nieuzasadnione, bezpodstawne, a całą sytuację komentuje wprost: ohydna insynuacja. Tym samym Palikot Janusz przypieczętowuje zdobycie szczytu hipokryzji wbiciem solidnej flagi.

środa, 1 kwietnia 2009

Historia pewnej miłości - ciąg dalszy

Kliknij, by przeczytać pierwszą część

Część druga:

Parę godzin po tym zajściu budzę się. Jeszcze pijany, ale już na kacu. Nie pamiętam za wiele, spuszczony wzrok kieruje moją uwagę na podłogę. W gąszczu pustych butelek po lepszych i gorszych trunkach kryje się rzucone zdjęcie, które mi wszystko, w trybie natychmiastowym, wyjaśnia i przypomina. Oszukuję sam siebie, że mi to szczerze obojętne, przeklinam jej imię i formatuję twardy dysk. Partycja o pretensjonalnej nazwie Miłość ginie a wraz z nią wszystkie zdjęcia i wspomnienia. Usuwam antywirusa i zakładam nowy katalog, w którym zgromadzę największe śmieci świata. Pielęgnowany przez lata porządek życia został zburzony. Na tych ruinach zbuduję swoje despotyczne królestwo z jedynym słusznym władcą. Wracam do przeszłości z nadzieją na szybką przyszłość. Nikt mnie już nie powstrzyma, nikt niczego nie zabroni i przed nikim nie będę się już tłumaczyć – mogę wszystko. Tak siebie przekonuję, że teraz jest lepiej i mam większe możliwości.

Zachowuję się jak ostatni debil, ale wszystko mi jedno. Zawsze wystrzegałem się banałów a teraz zastanawiam się, które z moich byłych potraktowałem w miarę dobrze – na tyle dobrze by zechciały ze mną gadać. Można o mnie powiedzieć wiele złego, dajmy na to czasami słuchałem obciachowych kapel albo oglądałem kiczowate filmy. To są jeszcze jakoś uzasadnione i zgodne z prawdą zarzuty, bo z perspektywy czasu sam widzę, że niekiedy przeginałem i jednak miałem mylny osąd co do wartości tzw. artystycznej danego dzieła. OK, biję się w pierś, moja wina, moja bardzo wielka wina. Co do kobiet to jednak nigdy obciachu nie było. Zawsze, ale to zawsze dbałem o tę kwestię. Nawet moja ostatnia miłość mimo, że okazała się być złą kobietą to poziom artystyczny trzymała wysoki i muszę jej to oddać mimo wszystkiego co nas poróżniło. Każdemu z moich znajomych mogę wytknąć „eee stary, ale ta twoja jedna laska to była pomyłka”. Mi nikt tak nie może powiedzieć i jestem z tego dumny. Dzięki tej przezorności mam do czego teraz wracać.

Dzwonię więc wreszcie do tych moich przyjaciółek z kombatanckich czasów. Pierwsze rozmowy i już wiem - większość z nich poza tym, że nie chce ze mną gadać to mega sporządniała, albo wręcz przeciwnie. Totalne skrajności, zero tego jak to się mówi złotego środka. Nie wybrzydzam. Sytuacja jest trudna więc godzę się na wszystko. W końcu umawiam się z jedną panną w najdroższym punkcie miasta. Mój ulubiony bohater filmowy zwykł mawiać: nadzwyczajna sytuacja wymaga nadzwyczajnych środków. Teraz doceniam tą życiową mądrość i raz jeszcze stwierdzam, że filmy to pouczająca sprawa.

Jak najlepsza riposta przybywam na miejsce spóźniony. Od małego miałem taką tendencje. Ostatni będą pierwszymi i takie tam. Nieważne. Wchodzę i szukam wzrokiem miejsca, gdzie ona już siedzi. Znajduję szybko, bo jest charakterystyczna i dosiadam się. Na starcie oceniam: w sumie dodatkowo wyładniała, jest jakby nieco bardziej blond i ma firmowe ciuchy – znaczy jej się powodzi. Zresztą jej się zawsze powodziło. Cześć-cześć, jak leci-jakoś leci, gadka-szmatka. Każda rozmowa musi przebrnąć przez te początkowe elementy. W końcu pada pytanie czemu sobie przypomniałem o jej skromnej osobie. Odpowiadam, że jestem sentymentalny chłopak, a do niej właśnie mam ten sentyment. Ona w to wierzy i ja w tym momencie też w to wierzę. Każdy jest naiwny i uczciwy, nikt nie oszukuje – a to się zdarza tylko na początku znajomości. Gdy padają kolejne pytania o moją przeszłość, zaczyna mi się odechciewać i narastają wątpliwości, że to może jednak był błąd. Telefon w niewłaściwym kierunku wykonałem. Bo ja tutaj, proszę pani, przyszedłem oderwać się od niedawnej przeszłości, by wrócić do dawniejszej przeszłości, co przyznaję, jest dziwne i mocno skomplikowane. Więc może porozmawiamy o tych wschodach słońca co nas kiedyś łączyły – proponuję - a niekoniecznie o tych zachodach słońca, co gasiły światło nad moimi ostatnimi związkami. Tak jej mówię, nieco innymi słowy, ale właśnie taki komunikat jej wysyłam. Albo to odbierze i będzie miło albo nie i wtedy „bez odbioru”, cześć, na razie, sajonara. Ma szczęście i to łapie, czyli mamy wspólną częstotliwość. Mimo swojej złotej karty w portfelu i BMW przed klubem jest to dziewczyna mądra, mógłbym omówić z nią teorie predestynacji wg Św. Augustyna, czy inne bzdury, ale aktualnie nie czuje takiej potrzeby. Poszedłem w rozrywkę, po tym co mnie spotkało zarzuciłem intelektualny sznyt. Idzie drink za drinkiem, ale spoko – jak za dawnych lat nie ja będę za to płacił, ja jestem, jak zawsze, niewypłacalny jeśli chodzi o spotkania z nią. Uwodzimy się nawzajem żartami i wspominamy tylko to co dobre. Idzie łatwo – tak mówię do siebie w duchu o całej tej zabawie. Za łatwo. Został mi tylko jeden krok. Zazwyczaj wtedy ziemia usuwa się spod nóg. Tym razem jest inaczej. Zbieram się na odwagę, by zaproponować wyjście do mnie, co byłoby jednoznaczną ofertą z mojej strony, a ona uprzedza mnie i zaprasza do siebie. Najpierw myślę, że to podejrzane, ale nie – wszystko w jak najlepszym porządku. Tak się właśnie teraz żyje, ona taka jest, tak jest dobrze i normalnie. Tak chce by było. Czemu ja ją kiedyś rzuciłem? Nie mogę sobie przypomnieć, poza tym czy to teraz ważne? No więc jedziemy do niej.

piątek, 27 marca 2009

Artysta aktor

O życiu artysty aktora i różnicach między filmem polskim a amerykańskim opowiada Jacek Braciak.

wtorek, 24 marca 2009

Lekcja Stylu

Politykę można uprawiać na dwa sposoby. Artur Barciś te sposoby odegrał. A ja pośredniczę.

Deszcz

Sentymentalnie, powrót do przeszłości.


sobota, 21 marca 2009

Kocham Polskę

Pewien częstochowianin śpiewa, że ojczyznę kochać trzeba i szanować, nie deptać flagi i nie pluć na godło. Dla prawdziwego Polaka to jednak za mało – on poczuwa się w obowiązku do czynienia więcej. Tak więc, Niemca trzeba bić w twarz (i nie tylko), komucha wypada ganiać z pałką w ręku, a poganina homoseksualistę spalić na stosie. Te i inne heroiczne czyny udokumentowane zostały w filmie, o jakże kojącym duszę wszechpolaka tytule „Kocham Polskę”. By nie zostać gołosłownym zachęcam do obejrzenia tego dokumentu. Poniżej, jak zwykle, fragmenty.




piątek, 20 marca 2009

We, the People!

Jak każdy moralnie wybrakowany, na wskroś cyniczny i generalnie niepospolicie zły człowiek wzruszam się przy największych banałach. I wzruszam się, gdy widzę Lecha Wałęsę przemawiającego przed amerykańskim Kongresem. Można się z tego śmiać – nie zabraniam. Długo szukałem tej sceny w Internecie, ale jest. Dzielę się z Wami moim wzruszeniem.



czwartek, 19 marca 2009

Depresja mon amour

Panuje ogólnospołeczne przekonanie o nudności pisarzy. Zamknięci w sobie, wiecznie zaczytani, żyjący we własnym świecie pióra. Nie da się ukryć - prawdopodobnie prawda ta tyczy się większości literatów.

Pozostała jednak mniejszość to zupełne przeciwieństwo. Pisarze żyjący życiem głęboko rozrywkowym, stricte rock'n'rollowym stylem. Pisarze, których życiorys mógłby z powodzeniem posłużyć za świetny scenariusz filmowy. Pisarze instytucje - kopalnie anegdot, opowieści o sławie, bogactwie na przemian z biedą i wreszcie o kobietach, czyli dramatach z nimi związanymi.

Polska literatura taką mniejszość reprezentuje w osobie Janusza Głowackiego. Nie czas, nie miejsce, brak mych chęci, by rozwodzić się teraz nad nim dłużej. Po prostu polecam film. O bardzo rozrywkowym tytule "Janusz Głowacki - Depresja mon amour". Poniżej fragmenty.


wtorek, 17 marca 2009

Historia pewnej miłości

Powiedziała żebym spierdalał, więc spierdoliłem. Natychmiastowo, bez walki. Podświadomie byłem już chyba na to gotów. Czułem, że tak będzie. Tego feralnego dnia przyszła do mnie wyjątkowo punktualnie. To już dało mi do myślenia. Pamiętam, miała założone moje ulubione buty – czarne trampki w białe grochy. Siadła swym ze wszech miar oryginalnym i wyjątkowym tyłkiem Levisa na mojej kanapie i powiedziała, że jest tylko na chwilę, że nic nie podawać, nie proponować bo nie ma czasu. Krótko, po żołniersku, w przelocie. Jak ten ostatni frajer przystałem na to, nic nie mówiłem. Tylko siedziałem naprzeciw jej i nic. Nastała taka cisza. Niezręczna. Ja spojrzałem na zegarek, ona w telefon i to ją pobudziło, dostała ataku nagłej odwagi. Teraz jak o tym myślę to kojarzę fakty. Co jak co, ale telefon to ją zawsze pobudzał do działań. „Chodźmy prędzej, szef dzwonił”, „Śpiesz się, zaraz musimy być u Kasi, napisała, że czeka”. Kurwa, jaki ja byłem wtedy naiwny i głupi, że mi to nic do myślenia o przyszłości nie dało, o tym jak ona sobie życie wyobraża. I tak siedzimy, ktoś jej wysyła smsa, że ma się streszczać, więc ona to robi. Ma ten swój atak. Widzę jak się w sobie zbiera, by ująć to wszystko w najdelikatniejszy sposób. Mówi coś o miłości co jest prawdziwa, ale przemija, coś o czasie i przyjaźni, jeszcze dużo rzeczy mówi, ale tego już nie pamiętam. Nie jesteśmy kompatybilni, mówi jedno, słyszę co innego. Słyszę jak mówi „do widzenia skurwysynu, spierdalaj chuju”. Potem są jakieś łzy – nie moje, jakieś zdjęcie mi oddaje, które mnie teraz całkowicie jebie. Mówi, że mi życzy szczęścia. Tutaj nie wytrzymuję i jednak coś mówię, choć miałem nadzieje, że uda mi się dotrzymać niemej klasy do końca. Ale nie, widać jeszcze do tego nie dojrzałem i wysyłam ustny, formalny, oficjalny list z zapytaniem. „Z kim się spotykasz? Kto ci wysłał tego smsa co Ci tyle odwagi dodał?” – pytam jak wszyscy pytają w takich sytuacjach. Sięgam dna, ale trudno, lepiej wiedzieć co jest grane. Tutaj następuje scena, gdy główna bohaterka patrzy na mnie jakbym co najmniej zajebał jej siostrę. Zwolnienie akcji, gra pauzą, cisza, twarz się odwraca, widzę złość, nieoczekiwanie podrywa się do wyjścia, bezkompromisowo trzaska drzwiami. Na dowidzenia krzyczę spierdalaj. Koniec historii pewnej miłości. The end, napisy końcowe. Zostaje sam w mieszkaniu, które jest nagle najnudniejszym miejscem miasta.