poniedziałek, 27 kwietnia 2009

Rock'n'roll story, Part 1

Tytuł tego mojego, osobistego dziennika codzienności zarówno bliższej jak i dalszej brzmi: Rokendroler, więc poczułem się w końcu do obowiązku spłodzenia czegoś bardziej adekwatnego do nazwy. Czego początkiem być może jest poniższa zawartość.

Zawsze wzruszały mnie rock’n’rollowe legendy. Bajki z odległej galaktyki, pobudzające moją chłopięcą wyobraźnię. Będąc małym gówniarzem mogłem wysłuchiwać takich opowieści godzinami. Do dziś mi to zostało. Historie największych upadków gwiazd estrady, zarzygane siedzenia limuzyn, zdemolowane hotele. W końcu to co najlepsze, czyli seks and drugs. No i oczywiście sedno całej sprawy: samobójcze, spektakularne śmierci.

Gdy mowa o rocku wszyscy porozumiewawczo kiwają głową i mówią: tak, tak, znam, Kurt Cobain, Nirvana, te sprawy. Spoko. Kurwa, jak ja nie mogę słuchać ich pierdolenia. Cobain gówno wiedział o rock’n’rollu. Przyszedł na gotowe i wszystko spieprzył, ciota. Jedyne co mogę mu oddać to to, że śmierć to miał faktycznie niezłą. Tego można mu akurat pozazdrościć. Kobieta w tle, jakieś tajemnicze sprawy, choroby, narkotyki, niezrozumienie świata i samobój. Piękna sprawa. Nie dziwię się, że taka śmierć wywindowała go tam, gdzie dziś jest. Pijar zawodowy.

Całe życie uczyłem się mitologii rocka. Hagiografia to moja pasja. Żywoty świętych: Jopliniki, Hendrixa, Morisona czy Scotta z AC/DC, mam w małym palcu. Wąsaty Freddie też miał ten potencjał bycia kimś wielkim, ale okazał się być pedałem i to wszystko przekreśliło. Pedał rock’n’rollowiec to jednak słabe połączenie. Nie praktykowałem nigdy, ale z historii wiem czym to grozi i zdecydowanie odradzam, nie polecam nikomu. Nieszczęsny Cobain akurat miał farta i jeszcze jakoś się załapał na miejsce w historii. Trudno, nawet w Biblii jest Judasz.

Skoro już o Judaszu mowa, to każda religia ma swojego Jezusa. Dla mnie jest nim Sid Vicious. Number one. Przyszedł niewiadomo skąd, niewiadomo jak i wszystko rozpierdolił. Po kolei, jak leciało, o nic nie pytając. Chłopcy z Ramones zwiastowali już prędzej nadejście mesjasza i jak widać mieli racje. Oto wszak objawił się on wszystkim narodom świata. John Simon Ritchie aka Sid Vicious urodzony ‘57 roku w Londynie. Jeśli jest ktoś, na kim się przez całe życie wzorowałem, to właśnie na nim. Sposób bycia, fryzura, ubiór, wszystko po prostu miał tak jak należy. Po bożemu, zero ściemy i napinania się. Niby szkoda, że te czasy już się minęły, że chłop nie żyje, ale tak musiało się stać. Musiał umrzeć za nasze grzechy, gusta muzyczne, by stać się legendą. Gdyby nie ta śmierć wszystko byłoby dziś jeszcze gorsze jak jest.

Sam mam 45 lat. Gdy Vicious umierał miałem lat 15, czyli byłem gówniarzem, ale swoje już wiedziałem. Wiedziałem, że coś ważnego się skończyło, że wszystko będzie inne, a my – czciciele czadu – zostaliśmy osieroceni. To ostatnie na szczęście było pomyłką, bo świat nie znosi próżni i prędko znaleźli się apostołowie głoszący królestwo Pana i dobrą nowinę w jednym. Przez długi czas obserwowałem losy jego następców. Papieży rocka - biskupów stolicy apostolskiej. Byli lepsi i gorsi, ale zawsze czułem, że to jednak nie to.

Po paru latach dorosłem do decyzji i postanowiłem kandydować na to stanowisko. Papież Polak – tak siebie widziałem za parę lat zakładając mój pierwszy zespół. Byłem wtedy tyle młody co i naiwny. Czas zweryfikował szybko moje aspiracje i pewne fakty stały się dla mnie jasne. Pontyfikat międzynarodowy nie wchodził w grę. Pewnie wmawiają wam, że w świecie muzyki nie ma barier i wszystko da się zrobić, ale na waszym miejscu nie wierzyłbym im. Pewne bariery były, są i będą – taki naturalny stan rzeczy, którego nie zmienicie, choćbyście przespali się z szefowymi wszystkich największych agencji muzycznych na świecie. Wiem co mówię, trochę już w tym siedzę.

Skoro nie kariera międzynarodowa to chociaż Polska. Taka lokalna, na miarę swoich możliwości – pomyślałem. To wydawało się łatwiejsze do zrealizowania, jakoś na wyciągnięcie ręki. Swój mały kościół zacząłem budować w ’84 roku, co jak łatwo policzyć, było 25 lat temu. Taka okrągła rocznica skłoniła mnie do bardzo wybiórczego, aczkolwiek jednak ważnego, podsumowania ćwierćwiecza swojej posługi.

Brak komentarzy: