wtorek, 17 marca 2009

Historia pewnej miłości

Powiedziała żebym spierdalał, więc spierdoliłem. Natychmiastowo, bez walki. Podświadomie byłem już chyba na to gotów. Czułem, że tak będzie. Tego feralnego dnia przyszła do mnie wyjątkowo punktualnie. To już dało mi do myślenia. Pamiętam, miała założone moje ulubione buty – czarne trampki w białe grochy. Siadła swym ze wszech miar oryginalnym i wyjątkowym tyłkiem Levisa na mojej kanapie i powiedziała, że jest tylko na chwilę, że nic nie podawać, nie proponować bo nie ma czasu. Krótko, po żołniersku, w przelocie. Jak ten ostatni frajer przystałem na to, nic nie mówiłem. Tylko siedziałem naprzeciw jej i nic. Nastała taka cisza. Niezręczna. Ja spojrzałem na zegarek, ona w telefon i to ją pobudziło, dostała ataku nagłej odwagi. Teraz jak o tym myślę to kojarzę fakty. Co jak co, ale telefon to ją zawsze pobudzał do działań. „Chodźmy prędzej, szef dzwonił”, „Śpiesz się, zaraz musimy być u Kasi, napisała, że czeka”. Kurwa, jaki ja byłem wtedy naiwny i głupi, że mi to nic do myślenia o przyszłości nie dało, o tym jak ona sobie życie wyobraża. I tak siedzimy, ktoś jej wysyła smsa, że ma się streszczać, więc ona to robi. Ma ten swój atak. Widzę jak się w sobie zbiera, by ująć to wszystko w najdelikatniejszy sposób. Mówi coś o miłości co jest prawdziwa, ale przemija, coś o czasie i przyjaźni, jeszcze dużo rzeczy mówi, ale tego już nie pamiętam. Nie jesteśmy kompatybilni, mówi jedno, słyszę co innego. Słyszę jak mówi „do widzenia skurwysynu, spierdalaj chuju”. Potem są jakieś łzy – nie moje, jakieś zdjęcie mi oddaje, które mnie teraz całkowicie jebie. Mówi, że mi życzy szczęścia. Tutaj nie wytrzymuję i jednak coś mówię, choć miałem nadzieje, że uda mi się dotrzymać niemej klasy do końca. Ale nie, widać jeszcze do tego nie dojrzałem i wysyłam ustny, formalny, oficjalny list z zapytaniem. „Z kim się spotykasz? Kto ci wysłał tego smsa co Ci tyle odwagi dodał?” – pytam jak wszyscy pytają w takich sytuacjach. Sięgam dna, ale trudno, lepiej wiedzieć co jest grane. Tutaj następuje scena, gdy główna bohaterka patrzy na mnie jakbym co najmniej zajebał jej siostrę. Zwolnienie akcji, gra pauzą, cisza, twarz się odwraca, widzę złość, nieoczekiwanie podrywa się do wyjścia, bezkompromisowo trzaska drzwiami. Na dowidzenia krzyczę spierdalaj. Koniec historii pewnej miłości. The end, napisy końcowe. Zostaje sam w mieszkaniu, które jest nagle najnudniejszym miejscem miasta.

3 komentarze:

Anonimowy pisze...

Nie podoba mi się ten tekst. Bardzo.
Ty wiesz dlaczego, nie cierpię czytać o takich rzeczach. Dzieją się? Dzieją się. Każdemu wręcz mogą się przytrafić. Tylko po co je opisywać?

Anonimowy pisze...

a mi sie bardzo podoba...dlaczego nie trzeba tego opisywac?skoro opisuje sie śmierć i narodziny, to czemu nie opisac smierci milosci i narodzin nowego zycia w jednym...?
tak poza tym, zalecialo mi tu dorotą maslowską i jej stylem...fajno;)

Anonimowy pisze...

1. Więc dwa do jednego- mi też się podobało. Oryginalny styl, konkretny, plastyczny język (łagodnie rzecz ujmując). I słusznie, nie ma czego owijać w bawełnę. Nie wiem jak inni, ale ja ustawiam się pod Twoją sceną i krzyczę: jeszcze, jeszcze :) Pozdrawiam.