środa, 1 kwietnia 2009

Historia pewnej miłości - ciąg dalszy

Kliknij, by przeczytać pierwszą część

Część druga:

Parę godzin po tym zajściu budzę się. Jeszcze pijany, ale już na kacu. Nie pamiętam za wiele, spuszczony wzrok kieruje moją uwagę na podłogę. W gąszczu pustych butelek po lepszych i gorszych trunkach kryje się rzucone zdjęcie, które mi wszystko, w trybie natychmiastowym, wyjaśnia i przypomina. Oszukuję sam siebie, że mi to szczerze obojętne, przeklinam jej imię i formatuję twardy dysk. Partycja o pretensjonalnej nazwie Miłość ginie a wraz z nią wszystkie zdjęcia i wspomnienia. Usuwam antywirusa i zakładam nowy katalog, w którym zgromadzę największe śmieci świata. Pielęgnowany przez lata porządek życia został zburzony. Na tych ruinach zbuduję swoje despotyczne królestwo z jedynym słusznym władcą. Wracam do przeszłości z nadzieją na szybką przyszłość. Nikt mnie już nie powstrzyma, nikt niczego nie zabroni i przed nikim nie będę się już tłumaczyć – mogę wszystko. Tak siebie przekonuję, że teraz jest lepiej i mam większe możliwości.

Zachowuję się jak ostatni debil, ale wszystko mi jedno. Zawsze wystrzegałem się banałów a teraz zastanawiam się, które z moich byłych potraktowałem w miarę dobrze – na tyle dobrze by zechciały ze mną gadać. Można o mnie powiedzieć wiele złego, dajmy na to czasami słuchałem obciachowych kapel albo oglądałem kiczowate filmy. To są jeszcze jakoś uzasadnione i zgodne z prawdą zarzuty, bo z perspektywy czasu sam widzę, że niekiedy przeginałem i jednak miałem mylny osąd co do wartości tzw. artystycznej danego dzieła. OK, biję się w pierś, moja wina, moja bardzo wielka wina. Co do kobiet to jednak nigdy obciachu nie było. Zawsze, ale to zawsze dbałem o tę kwestię. Nawet moja ostatnia miłość mimo, że okazała się być złą kobietą to poziom artystyczny trzymała wysoki i muszę jej to oddać mimo wszystkiego co nas poróżniło. Każdemu z moich znajomych mogę wytknąć „eee stary, ale ta twoja jedna laska to była pomyłka”. Mi nikt tak nie może powiedzieć i jestem z tego dumny. Dzięki tej przezorności mam do czego teraz wracać.

Dzwonię więc wreszcie do tych moich przyjaciółek z kombatanckich czasów. Pierwsze rozmowy i już wiem - większość z nich poza tym, że nie chce ze mną gadać to mega sporządniała, albo wręcz przeciwnie. Totalne skrajności, zero tego jak to się mówi złotego środka. Nie wybrzydzam. Sytuacja jest trudna więc godzę się na wszystko. W końcu umawiam się z jedną panną w najdroższym punkcie miasta. Mój ulubiony bohater filmowy zwykł mawiać: nadzwyczajna sytuacja wymaga nadzwyczajnych środków. Teraz doceniam tą życiową mądrość i raz jeszcze stwierdzam, że filmy to pouczająca sprawa.

Jak najlepsza riposta przybywam na miejsce spóźniony. Od małego miałem taką tendencje. Ostatni będą pierwszymi i takie tam. Nieważne. Wchodzę i szukam wzrokiem miejsca, gdzie ona już siedzi. Znajduję szybko, bo jest charakterystyczna i dosiadam się. Na starcie oceniam: w sumie dodatkowo wyładniała, jest jakby nieco bardziej blond i ma firmowe ciuchy – znaczy jej się powodzi. Zresztą jej się zawsze powodziło. Cześć-cześć, jak leci-jakoś leci, gadka-szmatka. Każda rozmowa musi przebrnąć przez te początkowe elementy. W końcu pada pytanie czemu sobie przypomniałem o jej skromnej osobie. Odpowiadam, że jestem sentymentalny chłopak, a do niej właśnie mam ten sentyment. Ona w to wierzy i ja w tym momencie też w to wierzę. Każdy jest naiwny i uczciwy, nikt nie oszukuje – a to się zdarza tylko na początku znajomości. Gdy padają kolejne pytania o moją przeszłość, zaczyna mi się odechciewać i narastają wątpliwości, że to może jednak był błąd. Telefon w niewłaściwym kierunku wykonałem. Bo ja tutaj, proszę pani, przyszedłem oderwać się od niedawnej przeszłości, by wrócić do dawniejszej przeszłości, co przyznaję, jest dziwne i mocno skomplikowane. Więc może porozmawiamy o tych wschodach słońca co nas kiedyś łączyły – proponuję - a niekoniecznie o tych zachodach słońca, co gasiły światło nad moimi ostatnimi związkami. Tak jej mówię, nieco innymi słowy, ale właśnie taki komunikat jej wysyłam. Albo to odbierze i będzie miło albo nie i wtedy „bez odbioru”, cześć, na razie, sajonara. Ma szczęście i to łapie, czyli mamy wspólną częstotliwość. Mimo swojej złotej karty w portfelu i BMW przed klubem jest to dziewczyna mądra, mógłbym omówić z nią teorie predestynacji wg Św. Augustyna, czy inne bzdury, ale aktualnie nie czuje takiej potrzeby. Poszedłem w rozrywkę, po tym co mnie spotkało zarzuciłem intelektualny sznyt. Idzie drink za drinkiem, ale spoko – jak za dawnych lat nie ja będę za to płacił, ja jestem, jak zawsze, niewypłacalny jeśli chodzi o spotkania z nią. Uwodzimy się nawzajem żartami i wspominamy tylko to co dobre. Idzie łatwo – tak mówię do siebie w duchu o całej tej zabawie. Za łatwo. Został mi tylko jeden krok. Zazwyczaj wtedy ziemia usuwa się spod nóg. Tym razem jest inaczej. Zbieram się na odwagę, by zaproponować wyjście do mnie, co byłoby jednoznaczną ofertą z mojej strony, a ona uprzedza mnie i zaprasza do siebie. Najpierw myślę, że to podejrzane, ale nie – wszystko w jak najlepszym porządku. Tak się właśnie teraz żyje, ona taka jest, tak jest dobrze i normalnie. Tak chce by było. Czemu ja ją kiedyś rzuciłem? Nie mogę sobie przypomnieć, poza tym czy to teraz ważne? No więc jedziemy do niej.

2 komentarze:

Marlena pisze...

Odnoście pierwszej części tej historii, która pojawiła się jakiś czas temu... czarne trampki w białe grochy... a może też po części w białe paski?

Anonimowy pisze...

Żeby nie było- całość czytało się przyjemnie, ale ta część była zdecydowanie najlepsza. Nie chodzi mi nawet o zawartość merytoryczną, ale o sam styl. Chyba tutaj najlepiej pokazałeś na co Cię stać ;) Pozdrawiam.