wtorek, 30 czerwca 2009

Mitomania

W psychologii występuje takie pojęcie jak mitomania. Mówiąc ogólnie, jest to skłonność do fantazjowania, która w końcowej fazie przybiera miano choroby. Jak każda dolegliwości tak i ta ma wiele odmian. Jedna z nich polega na tym, że osoby dotknięte mitomanią wyrzekają się własnej osobowości na rzecz cudzej. Efektem czego możliwe jest zatracenie racjonalnej oceny rzeczywistości oraz samo ubezwłasnowolnienie. Brzmi groźnie.

Lekarzem nie jestem, ale tym razem specjalisty nie trzeba, by stwierdzić, że ta przypadłość dopada coraz mocniej polską - za przeproszeniem – władzę. Nie choroba wściekłych krów, świńska grypa, czy inne tego typu okropności, a właśnie mitomania zdaje się nam wszystkim zagrażać teraz najbardziej.

Wirus tego ustrojstwa wdarł się w najważniejsze organy państwowe. Prezydent i Premier - u nich nie od dziś widoczne są złowrogie objawy. Pozornie można by stwierdzić, że nic złego się nie dzieje. Polityków nie lubimy - niech sobie chorują, niech mają za swoje. Tutaj, bez wątpienia szczere emocje, powinny uznać jednak wyższość powiedzeń ludowych. Ryba psuje się od głowy, uczy życie codzienne. A to brzmi już groźnie, bo zapowiada, że jeśli tej głowy nie wymienimy na tzw. lepszy model lub chociażby nie wyleczymy, to niedługo wszyscy zwariujemy.

Skoro sprawa tak poważna to czas najwyższy skończyć z ogólnikami i rozpocząć poważną diagnozę. Przyjrzyjmy się głowie z bliska. Przed tym jedno wyjaśnienie. Od dawna toczy się spór Prezydenta z Premierem, o to który z nich jest faktycznie pierwszym (czyt. ważniejszym). Nie chciałbym w tym konflikcie brać udziału. Toteż w mej analizie, pierwszy zawdzięcza swe miejsce jedynie Konstytucji RP. Wszelkie ewentualne skargi i zażalenia co do tego proszę kierować pod tamten adres. W ramach pocieszenia, pokrzywdzonego odsyłam do Pisma Świętego – jest tam taki fragmencik o pierwszych i ostatnich – może pomóc. Ale dość już o tym, czas na rzeczowe podejście do sprawy.

Prezydent. Zagrzały wielbiciel Marszałka Józefa Piłsudskiego. Przyłapywany na wielokrotnym cytowaniu i odwoływaniu się do właściciela Kasztanki. Warto tutaj zaznaczyć, że Prezydent prawdopodobnie stał się szczęśliwym współwłaścicielem atrapy tej klaczy. Jest nią znany wszystkim Polakom kot. Złośnicy dopowiadają, że to imitacja na miarę możliwości Prezydenta. Osobiście uważam, że twierdzą tak cynicy i zazdrośnicy – a od nich chciałbym trzymać się zdecydowanie jak najdalej. Mówmy o faktach. Pojawiają się publicznie coraz częstsze porównania Prezydenta z Piłsudskim. Konstytucyjnie Pierwszy z lekkim uśmiechem, acz oficjalnie, odcina się od wszelkich tego typu sugestii. Czuję się On jeszcze niegodnym?, czy po prostu kokietuje naród, łechcąc przy tym swoje ego? Odpowiedź na to pytanie pozostaje tajemnicą. Ewentualny rozwój mitomani może jednak wszystko zdradzić.

Premier. Sytuacja nieco bardziej skomplikowana. Brak jednoznacznego wzorca, którego osobowość chciałby w całości przejąć. Mamy tu raczej do czynienia z pragnieniem przyswojenia wybranych cech, od co najmniej dwóch celebrytów. Po pierwsze Pele – brazylijski napastnik. Szybkość i drybling jest tym, co cechowało tego piłkarza przed laty. Premier, z racji umiłowania do tej samej pozycji na boisku, zdaje się mocno pracować nad tym, by jak najszybciej dorównać wzorcowi. Koszt opuszczonych obrad sejmowych nie gra tu roli, co dowodzi jedynie ogromnej determinacji. Po drugie Bil Clinton. Mr. President USA posiadał z kolei niespotykaną umiejętność palenia bez zaciągania. Wyjawione fakty z życia Premiera upoważniają do stwierdzenia, że próbował On nieraz powtórzyć wyczyn starszego kolegi zza wielkiej wody. Tutaj jednak efekty, jak przyznaje sam Prezes Rady Ministrów, były gorsze, by nie powiedzieć marne. Ale bez obaw – jest jeszcze czas na naukę.

Podejmując się diagnozy łącznej należy zestawić oba te przypadki. Jeśli przyjąć, że mózg ryby na wzór mózgu człowieka ma dwie półkule, to robi się nieciekawie. Oznaczałoby to wszak, że półkula Prezydenta nijak nie jest kompatybilna z półkulą Premiera. Wniosek ten nie pozostawia złudzeń – mózg Polski nie pracuje właściwie. Bo trudno skomponować w logiczną całość Marszałka Piłsudskiego, napastnika Pele i prezydenta Clintona. Zgranie mogłoby nastąpić dopiero wówczas, gdy Premier zacząłby, owszem mitomanić, ale w stronę np. Kasztanki. Ewentualnie pomóc mogłaby też zmiana idola Prezydenta z Piłsudskiego na Ronaldo. Są to jednak marzenia ściętej głowy, a my głowę nadal mamy. Spójrzmy rybie w oczy i przymnijmy do wiadomości: Jest źle, a może być gorzej. Czas podjąć szybko środki zapobiegające i coś wymyślić.

Jam nie godzien udzielać rad przedstawicielom tak zacnych urzędów, ale liczę, że tragizm sytuacji, w jakiej wszyscy się znaleźliśmy, usprawiedliwi mą zuchwałość. Otóż Panie Prezydencie, Panie Premierze, wiem, że mój pomysł będzie wymagać od was wręcz niemożliwych poświęceń. W naszych realiach wręcz nadludzkich. Mimo to ośmielam się go przestawić. Oto on: Może by tak dla odmiany przestać mitomanić w samotności i zamiast tego zacząć (choćby tylko na próbę) współpracować razem? Wiem, że brzmi to nieco szalenie, ale może w tym szaleństwie jest metoda? Tonący brzytwy się chwyta.

piątek, 26 czerwca 2009

Książe życia umiera sam

Zespół Perfect wyśpiewał przed laty mądrą radę: Trzeba wiedzieć kiedy ze sceny zejść niepokonanym / Wśród tandety lśniąc jak diament / Być zagadką, której nikt / Nie zdąży zgadnąć nim minie czas. Szkoda, że słowa tego polskiego zespołu nie miały na tyle siły przebicia, by dotrzeć na dwór króla popu - Michaela Jacksona. Może by pomogły.

26 czerwca w Los Angeles, 15 minut po północy czasu polskiego odeszła jedna z ostatnich ikon popkultury, a wszystkie telewizje świata niezwłocznie obwieściły tą smutną nowinę. Media szybko przyjęły ton wspomnieniowy i wyemitowały laurki ku czci zmarłego. I tak np. prezydent Kwaśniewski, dobry funfel Jacksona, podzielił się refleksją z jego ostatniego spotkania z artystą: Był bardzo sympatyczny, nie było w nim żadnego gwiazdorstwa. To był król. Wszystkie pozostałe wypowiedzi brzmią mniej więcej tak samo, więc nie ma sensu ich przywoływać. Ale spokojnie – poczekajmy do jutra, będzie ciekawiej.

Świat jest okrutny, więc taka słodycz, za długo potrwać nie może. W końcu przypomnimy sobie też i drugie oblicze muzyka. Miłośnik młodzieży do lat 15, wielbiciel zmiany karnacji z skłonnością do samodestrukcji narządu powonienia – ufam i wierzę, że ten właśnie obraz pozostanie w naszej pamięci już na zawsze.

Wszelkie afery, skandale i reality show z udziałem Pana Jacksona skutecznie przybliżyły światu jego postać. A z bliska, jak to z bliska - nic nie wygląda tak pięknie. Blask scenicznych ruchów ulec musiał w konfrontacji z ruchem odpadającego nosa, a pamięć o niegdyś świetnym głosie zagłuszył oddech zbliżony do Lorda Vadera.

Próbowano jeszcze reanimować trupa za życia, ale to mało kiedy się udaje. Planowano kolejną trasę koncertową, by pokazać, że plotki o jego śmierci są mocno przesadzone. Planowano kolejne zabiegi uczłowieczające go no nowo. Planowano wiele, ale nic już z tego nie wyjdzie. I może dobrze, bo mogłoby to ostatecznie zabić resztki jego pozytywnej legendy.

Jak ze wszystkim, tak i w tej sprawie jest druga strona medalu. Osobista tragedia króla świata, Piotrusia Pana, którego wyobrażenie o życiu nijak miało się do rzeczywistości. Zamknięty na swoim dworze, odcięty od normalnej egzystencji, zatracił się w swoich marzeniach i ułudach. Na wzór Marii Antoniny, ograniczył sam siebie do egzystencji w ekskluzywnym getcie, co ostatecznie pogrążyło najpierw jego karierę, a dziś jego samego. Choć teraz cały świat płacze, to mam wrażenie, że książę życia umierał sam.

Michael Jackson postawił przed godzinami ostatnią kropkę w swoim życiorysie. Życiorysie, który jest piękną, ale i smutną opowieścią o pogoni za marzeniami, a zarazem przestrogą dla jego następców. Bo tak jak nie ulega wątpliwości, że umarł dziś król, tak nie ma wątpliwości, że nowy król się objawi. Prędzej czy później. Wszak świat nie znosi pustki. Interregnum nie może trwać wiecznie.

czwartek, 25 czerwca 2009

Wakacje od Polski

Niby to co spodziewane mało kiedy cieszy, ale jak widać nie do końca. Wakacje z dawna zapowiadane przyszły na czas, a radość – tu zaskoczenie – jest wielka. Wakacje zazwyczaj są „od”. Od szkoły, od pracy i od czego tylko jeszcze chcecie. Niestety, w tak zwanej beczce miodu jest i tak zwana łyżka dziegciu, w postaci pogody. Okazuje się, że wakacje w tym roku są również od pogody. Ale nie narzekajmy i bądźmy sprawiedliwi. Stara matuszka Natura ma również prawo do wakacji od Polski, z czego, jak czuć na dworze, umiejętnie korzysta, wylegując się na południu Europy. Na koniec konkluzja. Życie pokazuje, że od starszych należy się uczyć. Czego sobie jak i Wam serdecznie na te wakacje życzę. I niekoniecznie me słowa należy rozumieć dosłownie, bo Polska geograficznie jest piękna.

środa, 10 czerwca 2009

Życiopisanie Marka Hłaski

autor: Agnieszka Osiecka

Miał bardzo dużą chęć do wódki
Znał bary w Piszach i Padwach.
Lecz piją, Tato, ludzie smutni.
Prawda ?
Niekiedy wilkiem się nazywał.
Lecz wilkiem nie był. Raczej chciał być.
Gdy cały naród raźnie śpiewał
on wolał zawyć...
Żył tu więc chłopiec
jak wędrująca gwiazda.
Calutkiej on Europie
Pokazał minę błazna.
Talentu nam zostawił
zaledwie kruchy okruch.
Jak gdyby tu w Warszawie
ten talent ktoś mu otruł.
...Pamiętasz, jak nam było wstyd ?
On tułał się jak prosty Żyd !
On, co mógł chodzić w amarantach
on, z pustą torbą emigranta
to tu, to tam wystawiał łeb
dajże mu wódki, daj na chleb !
...Na plażach, gdzie dojrzewa krab
w kraiku co się trzyma map jak mucha tarczy
zostawił garść najświętszych słów
i to wystarczy.

Mnie - jak niewiele świat ten ziścił !...
Wy obaj - piękni egoiści
Gdzieś wśród nie - dróg, nie - łąk, nie - liści...
A ja - pół - pisarz i pół wół
Niepełne serce, pełen stół.
Ty miałeś długie życie, Tata !
On - ma dwa groby w dwóch światach.
Ma groby dwa, a nie miał domu.
Przebacz, tak jak dobremu komu.
Cóż ja wam winna ?
Dwa różańce.
Ferajna tańczy. I ja -
tańczę .

niedziela, 7 czerwca 2009

Celuloidowy świat

Wszyscy, mamy swój mały samolocik w salonie. Za pomocą pilota odlatujemy, kiedy chcemy i gdzie chcemy.

Rzeczywistość potrafi zaskoczyć. Chcąc pozostać w zgodzie z nią, muszę też dodać, że niekiedy nawet pozytywnie. Gdy już nas to szczęście spotka, to oczywiście będzie to wyjątek od reguły, który – uspokajam – często nam się nie przytrafi. Co innego to i owszem. Jakaś niespodziewana śmierć – nie ma sprawy, zawód miłosny – żeby to jeden, zwolnienie z pracy – żadna nowość. Filozofia pociesza ucząc jakoby zło i dobro równoważyły się w życiu. Dla przeciwwagi, życie nauczyło mnie, że jednak niekoniecznie. A w sporze filozofii z życiem, zawszę stanę po stronie życia.

Jakby źle nie było to żyć jednak trzeba. Można się okłamywać, że jest lepiej jak jest, ale z tego pożytku nie uświadczymy za bardzo. Co innego z narzekania, bo jak już dawno wykazano: malkontenctwo matką postępu. Na szczęście, dla nas żyjących, nasi przodkowie w poszukiwaniu lepszego życia, w jakimś tam stopniu już nas wyręczyli. Kombinowali długo, jakby te dobre chwile przedłużyć, uwiecznić. Jakieś obrazy, zdjęcia – wszystko fajne, ale nieskuteczne. W końcu jednak coś się ruszyło i to dosłownie. Bracie Lumière wprawili zdjęcia w ruch i od tego czasu ludziom jakby łatwiej. Kino stało się miejscem zapomnienia, gdzie rzesza zawiedzonych rzeczywistością gromko pielgrzymuje. To tam człowiek przychodzi w chwili słabości. Kupuje bilet w kasie, prosząc jak o miejsce w najlepszym przedziale samolotu, lecącego w miejsce, gdzie mu będzie lepiej. Zajmuje wreszcie fotel i siedzi, po prostu siedzi. Światła gasnął, a wraz z nimi ten okrutny, realny świat. Zaczyna się teleportacja ducha w inną rzeczywistość. Seans spirytualistyczny.

Mi też jest często źle i często uciekam. Bogu dzięki za spuściznę technologiczną jaką przyszło nam odziedziczyć. Nie jesteśmy już uzależnieni od ofert wielkich linii lotniczych. Nie musimy podporządkowywać się ściśle określonym repertuarom kin. Prawie wszyscy, mamy swój mały samolocik w salonie. Za pomocą pilota odlatujemy, kiedy chcemy i gdzie chcemy. Ja, jak każdy, mam swoje ulubione miejsca, które regularnie odwiedzam. W zależności, od tego co mnie aktualnie boli, wybieram się w różne zakątki, tak świata jak i czasoprzestrzeni. I na czas filmu to mi naprawdę pomaga. Choć przyznać muszę, że świat boli coraz częściej i coraz mocniej.

Gdy życie drażni swoim pomieszaniem, gdzie coraz trudniej odróżnić mężczyznę od kobiety, a słowo honor coraz mniej znaczy odlatuję w czasy zamierzchłe. Ukochałem sobie lata 30 XX wieku. Atmosfera tajemnicy, w tle cicho gra trąbka, na pierwszym planie Humphrey Bogart, w jakimkolwiek filmie. Niby sprzęt na to nie pozwala, ale czuć zapach papierosów, wypitych pośpiesznie kolejnych kolejek rumu. Pojawia się wreszcie kobieta, jest miłość, a po niej płacz. Po płaczu zostaje już tylko cyniczny cytat i świadomość, że honor jest bezcenny. To były czasy, gdzie facet musiał być wymięty, kobieta wierna a zasady dotrzymane. Wiele się pozmieniało przez te 80 lat, ale dobrze czasem móc wrócić do tego okresu.

Zdarzają się i chwile, gdy czuję się totalnie ogłupiony, nieprzystawalny do świata. Osamotnienie, jakie potrafi wtedy ogarnąć człowieka, jest prawdziwie pogrążające. By jakoś z tego wyjść odwiedzam Forresta Gumpa i już nie czuję się samotnym. Ten najgłupszy kolega jakiego mam, pociesza mnie, że zawsze może być gorzej, a świat jest do strawienia. Jako, że z natury jestem niewierny, to nie wierzę póki nie zobaczę. I wtedy patrzę na niego i już zaczynam wierzyć. Wystarczą dwie godziny przebywania wraz z nim i już widzę siebie w lepszym świetle. A świat w lepszych barwach.

Szara codzienność przyprawia mnie niekiedy też o nudności. Rutyna nie sprzyja dobremu samopoczuciu. Co jakiś czas nachodzi mnie kryzys, podczas którego narzekam na brak przygód. Chciałbym odbyć jakąś egzotyczną wyprawę, w dawno zapomniane przez świat miejsca. Długo nie namyślając się lecę wtedy do New Jersey. Tam, na uniwersytecie w Princeton zagaduję dr Henryego Jones’a Jr.. Szerzej znanego jako Indiana Jones. Jego wrodzona tendencja do wpadania w kłopoty natychmiastowo zaczyna udzielać się i mi. Co powoduje, że nuda zostaje szybko zapomniana, a serce w podobnym tempie zaczyna bić. Po takiej przygodzie przynajmniej na chwilę kryzys mija. Aż do następnego razu oczywiście.

Przykłady tego typu mógłbym mnożyć jeszcze godzinami, ale nie na tym sztuka polega. W myśl szkolnych zasad pisania, obroniłem swoją tezę. Tak, film czyni życie lepszym. Trudno o stwierdzenie dalej posunięte, jakoby kino okazało się być lekiem na całe zło. Tego nadużycia się już nie dopuszczę, bo musiałbym się potem tego tylko wstydzić. Podsumowując: lek nie, ale środek znieczulający jak najbardziej. Celuloidowy świat na krótką metę sprawdza się, przy czym w dłużej perspektywie nie odbiera powodów do narzekań. Czyli wszystko jak należy, no i postęp pozostał niezagrożony.

Pięciu pisarzy, których wstyd czytać

Czasami człowiek trafia na jakiś tekst, czyta go i myśli: Kurczę, czemu ja o tym nie napisałem? przecież myślę podobnie. Trafiłem właśnie na taki tekst i by uchronić go od zapomnienia zamieszczam poniżej.

Autor: Magdalena Miecznicka

Iluż czarujących mężczyzn, których nie mogłam traktować poważnie, od kiedy mi się zdradzili z miłością do "Alchemika". Zaproszona po raz pierwszy do jego mieszkania, zawsze się obawiałam, czy gdzie nie stoi "Pielgrzym” lub inne z dzieł Mistrza - pisze w DZIENNIKU Magdalena Miecznicka o książkach Paulo Coelho. Na jej listę pisarzy, których wstyd czytać, oprócz Coelho, trafili też Janusz L. Wiśniewski, Dan Brown, oraz Cegielski i Passent.

Oto koszmar, który prześladuje każdą kobietę, choćby luźno związaną z literaturą. Poznajesz mężczyznę. Jest przystojny, dobrze ubrany, uprawia sporty. Niestety, przychodzi chwila, w której postanawia wykazać, że jest również inteligentny. Ponieważ dowiedział się, że jesteś krytykiem literackim/polonistką/pisarką/redaktorem w wydawnictwie, albo choćby osobą czytającą książki, postanawia zabłysnąć na polu literatury. I zanim zdążysz zaprotestować, już deklaruje: „Książka, która ostatnio zrobiła na mnie wielkie wrażenie, to…”. Pada tytuł. Facet uśmiecha się z satysfakcją: jest pewien, że zaraz zacznie się między wami porozumienie nie tylko w dziedzinie ulubionych sposobów spędzania wakacji, lecz także w dziedzinie ducha. Ostatnio postanowił bowiem, że raz w tygodniu po pracy, zamiast squasha, uprawiać będzie życie duchowe. Biedaczek, nie wie, że już teraz jedynym porozumieniem możliwym pomiędzy wami jest, że to on płaci za kolację. Nie będziesz dokładać nawet złotówki do kolacji z analfabetą.

Mnie osobiście w takich sytuacjach prześladowały zawsze dzieła Paulo Coelho. Iluż czarujących mężczyzn, których nie mogłam traktować poważnie, od kiedy mi się zdradzili z miłością do "Alchemika". Zaproszona po raz pierwszy do jego mieszkania, zawsze się obawiałam, czy gdzie nie stoi "Pielgrzym” lub inne z dzieł Mistrza. I kiedy już oddychałam z ulgą: nie ma - na jakiejś półce przy łóżku, pod stertą pism o samochodach, dostrzegałam kawałek nieuniknionej okładki…

Kiedy to się znowu zdarzyło w zeszłym roku, postanowiłam naocznie zbadać fenomen. Sama, rzecz jasna, Coelho nigdy nie czytałam, nawet jednej strony. Są książki, których nie trzeba czytać, żeby wiedzieć, ile są warte. Wystarczy, że polecą nam je koleżanka X i kolega Y. Do tych autorów, którymi pogardzałam zaocznie, poza Coelho należeli jeszcze Janusz L. Wiśniewski i Dan Brown. Pomyślałam: a gdyby tak zrobić sobie dwa dni ze szmirą? I wreszcie mi się udało w tym tygodniu.

Paulo Coelho

Ponieważ sama tych dzieł nie posiadam - pewnych książek nie wypada nawet mieć na półce - udałam się do biblioteki. I zaczęłam od Coelho. Tak, wiedziałam, że to jest tandetne: nauczania speca od marketingu, jak żyć, zawarte w jakichś pseudomistycznych fabułach. Ale lektura jednak przerosła moje oczekiwania. Spodziewałam się kiczowatej fabuły i filozofii za trzy grosze, ale - zdawałam sobie sprawę, w miarę brnięcia przez utwór "Alchemik” - Mistrz poszedł jeszcze znacznie dalej w swojej brawurze. Tak naprawdę w tej książce nie ma żadnej fabuły ani właściwie żadnej filozofii. Co nam bowiem opowiada Autor? Bohater podróżuje po świecie, żeby odnaleźć Skarb. Skarb, znaczy Tajemnicę. Tajemnicę, znaczy Życie. Odnaleźć Życie, by podążyć Drogą. "Życie obdarza hojnie tego, kto jest wierny Własnej Legendzie”. "Twoje serce jest tam, gdzie twój skarb”. "Tylko ten, kto odkrywa Życie, może znaleźć skarb" - następowały jeden po drugim nieubłagane cytaty. Coelho odnalazł kamień filozoficzny literatury: wystarczy pisać dowolne brednie, i od czasu do czasu nacisnąć Shift, żeby zrobić wielką literę. Na pewno temu i owemu skojarzy się to z Głębią.

Miałam kiedyś kolegów Norwegów, którzy zgodnie z ogólną obojętnością na sprawy kultury panującą w tym bogatym kraju, nie czytali nic poza Stephenem Kingiem, Johnem Grishamem i Bretem Eastonem Ellisem. Głównie zaś oglądali telewizję. Ich potrzeby duchowe były zerowe, ale mówili o tym wprost, niczego nie udając. I, jak powiedziałby Jerzy Pilch, to było dobre. Kiedy jednak człowiek o podobnej mentalności postanawia pogłębić się duchowo (na przykład pod wpływem jakiegoś kursu z samodoskonalenia zorganizowanego w jego firmie), kończy się to jakże często katastrofą estetyczną w rodzaju Coelho.

No, ale gdyby przyjąć z dobrą wolą, że znajduje się tam jakaś myśl - to jak by ją streścić? Trzeba by wówczas powiedzieć coś w rodzaju: jest to filozofia optymizmu jednostki w oparciu o Duszę Wszechświata. Objaśnianie jej należy zacząć od cytatu: "Jeśli naprawdę z całych sił czegoś pragniesz, znaczy to, że pragnienie owo zrodziło się w Duszy Wszechświata". Zdając się na Duszę Wszechświata, trzeba jednak wiedzieć, że "Wszechświat mówi wieloma językami". Na drodze do ich zrozumienia nie wolno zaś zapominać paru podstawowych prawd. Na przykład: "Wszystko można wybaczyć, tylko nie to, że nie umiesz wysłuchać wyznania miłości do końca" (w tym na przykład gwałt i morderstwo z poćwiartowaniem). I żeby nie pobłądzić: "Nie staraj się objaśniać uczuć". Nade wszystko zaś: czytaj książki Mistrza.

Ostatni cytat to zresztą ważny składnik Myśli: antyintelektualizm. Drodzy panowie konsultanci i bankowcy, czy wiecie, ze Coelho jest przeciw rozumowi? Ale nic dziwnego. Posiadanie rozumu uniemożliwiłoby wszakże czytanie jego książek.

Brnęłam tak jeszcze godzinę czy dwie przez to i inne dzieła Autora. Aż doszłam do zdania: "Jeśli znasz Miłość, poznałeś także Duszę Wszechświata, która jest Miłością". Dalej nie mogłam. To była przykra lektura, i męcząca, ale też jakoś mnie oczyściła: odtąd, kiedy wspomnę tego czy innego mężczyznę, który czytał Coelho, nie będzie mi już tak bardzo żal jego złamanego serca. Miłość może i jest Duszą Wszechświata, ale pod warunkiem, że nie jest to miłość czytelnika Paulo Coelho.

Janusz L. Wiśniewski

Skończywszy z brazylijskim guru, myślałam, że odtąd może być już tylko lepiej. A jednak, Dusza Wszechświata zgotowała mi niespodziankę: przystąpiwszy do lektury opus magnum Janusza L. Wiśniewskiego, "S@amotność w sieci", prędko zrozumiałam, że nazywanie Autora producentem tanich romansideł jest całkowitym niedocenianiem jego kunsztu. Przy zdaniu: "głód, który powodował, że na samą tylko myśl o tym krew, szumiąc, odpływała w dół jak oszalała i pojawiała się, jak na zawołanie, wilgotność", zaczęłam rozglądać się wokoło. Czy nikt nie widzi, co czytam? Nie - tylko pan bibliotekarz, wydając mi tomy, uśmiechnął się pogardliwie.

Ale jak to możliwe? Słyszałam na własne uszy kobiety kulturalne, na stanowiskach, które czytają tę prozę do poduszki, i mówią o tym na głos. Nawet pewna moja znajoma nie dalej jak miesiąc temu zachwycała się, że Autor świetnie rozumie duszę kobiety… No więc kobiety obdarzone duszą, którą rozumie Janusz L. Wiśniewski, uwodzą mężczyzn, "siadając bez majtek, z rozłożonymi udami na biurku". Mężczyźni rzucają się na nie, ale okazują się prędko Narcyzami, i to podwójnymi, czego przyczyną jest zagmatwana relacja z ojcem. Za co one mszczą się straszliwie: uwodzą ojca - a jakże, siadając bez majtek na jego biurku. Swoją drogą, trochę mnie zaniepokoiła ta strategia flirtu, Autor bowiem ma ponoć wielki wpływ na Czytelniczki…

O czym dowiadujemy się z aneksu do "S@motności w sieci", gdzie umieścił swoją z nimi korespondencją. Oto cytat, wybrany na chybił trafił: "Nie wiem, czy powinnam to czytać, proszę powiedz mi, czy mogę. Bo przecież mam chłopaka, którego tak bardzo chcę kochać, a doskonale wiem, że on nigdy nie będzie mnie wypytywał, jak się czuję z pęczniejącym tamponem w środku. Nie zapyta" - rozbrzmiewał głuchy wyrzut pod adresem całej płci męskiej. I tylko jeden Janusz Leon zrozumiał, czego żaden mężczyzna nie rozumie: prawdziwą potrzebą duszy kobiecej jest znaleźć mężczyznę, który wykaże zainteresowanie w tej delikatnej, lecz zarazem głębokiej materii. I dalej: "Mimo twojej dziwnej erudycji odnośnie kobiet wcale nie wiesz, jak łatwo możesz je zniszczyć takimi tekstami. Nie wiesz? Będziemy siedzieć po nocy, odejdziemy od mężów, chłopaków, partnerów, aby szukać kogoś, kto tak dobrze będzie nas znał. Pieprzone książki. Pod wpływem "Alchemika" zdradziłam go drugi raz. Teraz boję się czytać tę cholerną "S@motność."

Zdrada chłopaka lub męża pod wpływem rzeczonych dzieł może nie być uznana za kompromitację wyłącznie w jednym wypadku: gdy następuje ona po odkryciu, że chłopak posiada te dzieła w swojej bibliotece.

Czytając te listy, rzewne, acz niepozbawione delikatnej nuty okrucieństwa, zrozumiałam, że oto objawia się przede mną garderoba dusz naszych sekretarek, specjalistek od marketingu, naszych kierowniczek, niekiedy nawet redaktorek. Te panie, na co dzień chłodne, inteligentne, zorganizowane, niekiedy nawet mówiące obcymi językami, po godzinach wypełniania tabelek Excela i prowadzenia zebrań wyznają w zaciszu swoich gabinetów: "W salonie unosi się zapach mimozy, za oknem już zmrok, a na parapecie drgają płomienie świec… (...) mam mokre włosy; lubię takie mieć".

I ostatni akcent: "Jak po przeczytaniu powieści nie myśleć, że jeżeli Bóg naprawdę stworzył ludzi, to przy Autorze S@motności... spędził trochę więcej czasu?" - snuje się myśl, gdy pachnie mimoza. Na co Autor skromnie: "Teraz, w tym miejscu, ogarnął mnie lęk i zwątpienie. Boję się, że zacytowane pochwały, opisy wzruszeń, zachwyty ściągną na mnie zarzuty pychy, arogancji i zarozumialstwa". Skądże znowu.

Dan Brown

Trzecim wielkim mistrzem ceremonii zbiorowego ogłupiania, która odbywa się w zaciszu naszych salonów i bibliotek, jest Dan Brown. Pal licho jeszcze czytelników, którzy łyknęli tę jego twórczość jako kryminały. Ale fenomen wiąże się z innymi zgoła jej walorami. Ludzie uwierzyli mianowicie, że w "Kodzie Leonarda da Vinci" znajdują się nowatorskie i głębokie refleksje na temat Chrześcijaństwa, Sztuki, Duchowości i Historii Zachodu. Zdarzyło mi się spotykać przystojne kobiety w średnim wieku, na przykład redaktorki w wydawnictwach, które z zadumą mówiły: niby fikcja, ale jednak coś w tym jest…

"Kod Leonarda da Vinci" to nie tylko dwa, ale pięć czy nawet dziesięć w jednym. Stał się ulubionym przewodnikiem Amerykanów klasy średniej, kiedy wreszcie wybiorą się porównać wieżę Eiffla ze zdjęciami z filmów. Podręcznikiem do nauki historii sztuki w weekend. Nowatorskim katechizmem i słownikiem etymologicznym. Przygody bohaterów przeplatane są bowiem krótkimi, wyłożonymi prostym językiem lekcjami na tematy tak różne jak: architektura piramidy w Luwrze, historia Opus Dei, a nawet pochodzenie słowa "poganie" oraz nazwy ogrodu Tuileries.

Chcąc być absolutnie pewnym sukcesu, Dan Brown zawarł w książce także postępowe idee dotyczące Kościoła powszechnie podzielane przez zachodnią kawiarnię, czy raczej zachodni supermarket. "To smutne, że kiedy większa część Kościoła katolickiego powoli zmierza we właściwą stronę w kwestiach praw kobiet, Opus Dei jest zagrożeniem dla postępu" - pisał dramatycznie, budząc zamęt w sercach milionów wierzących czytelników.

Cegielski i Passent

No i tak minęły moje dwa dni w Bibliotece Narodowej. Poza tymi trzema sztandarowymi producentami szmiry goszczącymi na regałach w całej Polsce są jeszcze pomniejsi wybitni autorzy, o których aż się prosi wspomnieć. Z Polaków - Max Cegielski. Miły i inteligentny ten chłopak, dziennikarz w telewizji Kultura, jest tak doskonale pozbawiony nie tyle już talentu literackiego, co elementarnej umiejętności zajmującego pisania, że czytanie jego tekstów przypomina poprawianie wypracowań szkolnych, i to niekoniecznie z liceum.

Nie dość, że pisuje on powieści, to z jakiegoś powodu różne pisma, w tym niestety DZIENNIK, oferowały mu rubrykę felietonową. Oczywiście wiązało się to z jego pozycją człowieka znanego z zainteresowań Wschodem, z prowadzenia radia, organizowania orientalnych imprez o nazwie Masala, i tak dalej. Wszystko to są piękne i godne pochwały dokonania, a jednak dla każdego, kto otworzył na przykład książkę o tym właśnie tytule, "Masala", jasne jest, że autor powinien ograniczyć się do ścisłej działalności pozatekstowej. Nie chodzi już nawet o tandetność tej myśli w stylu "bogaty Zachód dostrzega swoją zgniliznę i chce się odnowić w duchu Wschodu". Chodzi o te tasiemcowe wypracowania: to o krajobrazie Indii, to o jej dziejach, to rozprawki z historii różnych indyjskich kultów albo też obserwacje społeczne na trójkę z plusem. Niestety mimo tych dzieł miły Max nadal uchodzi za duchowego guru wśród pewnej kategorii bankowców znudzonych wieloletnim zarabianiem forsy.

Zawsze uważałam też za straszliwe pisarstwo Agaty Passent. Jest w jej felietonach ta szczególna, niepowtarzalna pretensjonalność, która powstaje z połączenia wielkiej pewności siebie, żeby nie powiedzieć nadęcia, z brakiem czegokolwiek oryginalnego do powiedzenia. Pamiętam jakiś felieton, kiedy się zwierzała, jak to grywała w tenisa z Fibakiem w Harvardzie. Żeby to ona chociaż grywała z Fibakiem dzięki własnym zdolnościom, sukcesom, ciężkiej pracy, i tak dalej. Ale chwalenie się, że tata miał kontakty… A, fe, toż to nie wypada. I kiedy mi ktoś mówi, że czytuje felietony Agaty Passent, wiem, że w kolejnym zdaniu nastąpi informacja, do jakich restauracji się teraz chadza z wózkiem, ponieważ, "jak zapewne słyszałaś, dzieci są teraz bardzo trendy".

Nie słyszałam. Natomiast słyszałam, że brak gustu ciągle trendy nie jest.