poniedziałek, 27 kwietnia 2009

Rock'n'roll story, Part 1

Tytuł tego mojego, osobistego dziennika codzienności zarówno bliższej jak i dalszej brzmi: Rokendroler, więc poczułem się w końcu do obowiązku spłodzenia czegoś bardziej adekwatnego do nazwy. Czego początkiem być może jest poniższa zawartość.

Zawsze wzruszały mnie rock’n’rollowe legendy. Bajki z odległej galaktyki, pobudzające moją chłopięcą wyobraźnię. Będąc małym gówniarzem mogłem wysłuchiwać takich opowieści godzinami. Do dziś mi to zostało. Historie największych upadków gwiazd estrady, zarzygane siedzenia limuzyn, zdemolowane hotele. W końcu to co najlepsze, czyli seks and drugs. No i oczywiście sedno całej sprawy: samobójcze, spektakularne śmierci.

Gdy mowa o rocku wszyscy porozumiewawczo kiwają głową i mówią: tak, tak, znam, Kurt Cobain, Nirvana, te sprawy. Spoko. Kurwa, jak ja nie mogę słuchać ich pierdolenia. Cobain gówno wiedział o rock’n’rollu. Przyszedł na gotowe i wszystko spieprzył, ciota. Jedyne co mogę mu oddać to to, że śmierć to miał faktycznie niezłą. Tego można mu akurat pozazdrościć. Kobieta w tle, jakieś tajemnicze sprawy, choroby, narkotyki, niezrozumienie świata i samobój. Piękna sprawa. Nie dziwię się, że taka śmierć wywindowała go tam, gdzie dziś jest. Pijar zawodowy.

Całe życie uczyłem się mitologii rocka. Hagiografia to moja pasja. Żywoty świętych: Jopliniki, Hendrixa, Morisona czy Scotta z AC/DC, mam w małym palcu. Wąsaty Freddie też miał ten potencjał bycia kimś wielkim, ale okazał się być pedałem i to wszystko przekreśliło. Pedał rock’n’rollowiec to jednak słabe połączenie. Nie praktykowałem nigdy, ale z historii wiem czym to grozi i zdecydowanie odradzam, nie polecam nikomu. Nieszczęsny Cobain akurat miał farta i jeszcze jakoś się załapał na miejsce w historii. Trudno, nawet w Biblii jest Judasz.

Skoro już o Judaszu mowa, to każda religia ma swojego Jezusa. Dla mnie jest nim Sid Vicious. Number one. Przyszedł niewiadomo skąd, niewiadomo jak i wszystko rozpierdolił. Po kolei, jak leciało, o nic nie pytając. Chłopcy z Ramones zwiastowali już prędzej nadejście mesjasza i jak widać mieli racje. Oto wszak objawił się on wszystkim narodom świata. John Simon Ritchie aka Sid Vicious urodzony ‘57 roku w Londynie. Jeśli jest ktoś, na kim się przez całe życie wzorowałem, to właśnie na nim. Sposób bycia, fryzura, ubiór, wszystko po prostu miał tak jak należy. Po bożemu, zero ściemy i napinania się. Niby szkoda, że te czasy już się minęły, że chłop nie żyje, ale tak musiało się stać. Musiał umrzeć za nasze grzechy, gusta muzyczne, by stać się legendą. Gdyby nie ta śmierć wszystko byłoby dziś jeszcze gorsze jak jest.

Sam mam 45 lat. Gdy Vicious umierał miałem lat 15, czyli byłem gówniarzem, ale swoje już wiedziałem. Wiedziałem, że coś ważnego się skończyło, że wszystko będzie inne, a my – czciciele czadu – zostaliśmy osieroceni. To ostatnie na szczęście było pomyłką, bo świat nie znosi próżni i prędko znaleźli się apostołowie głoszący królestwo Pana i dobrą nowinę w jednym. Przez długi czas obserwowałem losy jego następców. Papieży rocka - biskupów stolicy apostolskiej. Byli lepsi i gorsi, ale zawsze czułem, że to jednak nie to.

Po paru latach dorosłem do decyzji i postanowiłem kandydować na to stanowisko. Papież Polak – tak siebie widziałem za parę lat zakładając mój pierwszy zespół. Byłem wtedy tyle młody co i naiwny. Czas zweryfikował szybko moje aspiracje i pewne fakty stały się dla mnie jasne. Pontyfikat międzynarodowy nie wchodził w grę. Pewnie wmawiają wam, że w świecie muzyki nie ma barier i wszystko da się zrobić, ale na waszym miejscu nie wierzyłbym im. Pewne bariery były, są i będą – taki naturalny stan rzeczy, którego nie zmienicie, choćbyście przespali się z szefowymi wszystkich największych agencji muzycznych na świecie. Wiem co mówię, trochę już w tym siedzę.

Skoro nie kariera międzynarodowa to chociaż Polska. Taka lokalna, na miarę swoich możliwości – pomyślałem. To wydawało się łatwiejsze do zrealizowania, jakoś na wyciągnięcie ręki. Swój mały kościół zacząłem budować w ’84 roku, co jak łatwo policzyć, było 25 lat temu. Taka okrągła rocznica skłoniła mnie do bardzo wybiórczego, aczkolwiek jednak ważnego, podsumowania ćwierćwiecza swojej posługi.

piątek, 24 kwietnia 2009

Historia pewnej miłości - ciąg dalszy, ostatni

Kliknij, by przeczytać trzecią część
Kliknij, by przeczytać całość

Część czwarta, ostatnia:

Pukam do drzwi. Nikt nie otwiera, pukam więc dalej. Wiem, że nie śpi. Widziałem zapalone światło, nie dam się oszukać. Nie po tym co dzisiaj przeszedłem. Walę pięścią w drzwi, do skutku. W końcu otwiera, a jej zdziwiona mina nie wróży nic dobrego. Jeśli do tej pory mogłem mieć nadzieje, że moja niespodziewana walka o miłość ją wzruszy, to właśnie się tej nadziei wyzbyłem. Najpierw pada głośne hasło: Co ty tutaj robisz? Potem jakże oczekiwane: Ty jesteś pijany. Tak, to prawda, jestem pijany. Nie da się ukryć. Czy mógłbym wejść? – taka kultura z mojej strony pada w odpowiedzi na jej chamstwo. Niech ma – raz w życiu mogę się wysilić, niech zobaczy, że nie jestem byle kim, jakimś pierwszym lepszym. Mój urok zadziałał i rozpuścił lód jej serca. Wchodzę, pierwsza baza zaliczona.

Ledwo siadam, gdy seria pytań, niczym z karabinu maszynowego, rani me uszy. Skąd się tu wziąłeś? Po co przyszedłeś? Dlaczego jesteś pijany? Jak ty wyglądasz? Co ty sobą reprezentujesz? – to pytanie mnie najbardziej wzrusza. Więcej pytań nie pamiętam, choćbym chciał. Powoli zbieram się w sobie i układam na bieżąco, w miarę jak najbardziej ucywilizowane odpowiedzi. Długo myślałem o tym co dziś między nami zaszło – to był mistrzowski wstęp, na pewno cytat z filmu, sam bym tego nie wymyślił. Kontynuuję mniej więcej tak: Jest mi bardzo przykro, że wyszło tak jak wyszło. Niepotrzebnie się uniosłem, za co przepraszam. Proszę, wytłumacz mi jednak dlaczego, tak nagle chcesz zerwać wszystko, co między nami takie piękne? Wspominając na trzeźwo te słowa nie poznaję samego siebie. Taki zawstydzająco nieprzyzwoicie romantyczny jestem po pijaku. Poprawię się dla Ciebie, będę lepszy, tylko nie niszczmy tej miłości, proszę – tak celnie puentuje mój wywód i do powiedzenia nie mam już nic więcej. Czekam na reakcje, jak na wyrok sądu, co najmniej najwyższego. Znów milczymy jak dzisiaj rano u mnie. Znów jest ta sama sytuacja, tylko inna atmosfera, inna retoryka z mojej strony, całkowicie kompromisowa. Znów się pojawiają łzy, znów nie moje. Mijają długie, jak godziny, minuty zwięczone, krótką odpowiedzią – Wyjdź stąd, nie kocham Cię już, wyjdź natychmiast, proszę. Moja zgrabna poza poszła się jebać. Bezzwłocznie trzeźwieje a mój romantyzm przechodzi do historii. Gram w otwarte karty. Lecę prostym teksem: Rano potraktowałaś mnie jak chuja, kazałaś spierdalać i nawet chciałem to zrobić. Chciałem myśleć, że byłaś nic nie warta i tylko mnie wkurwiałaś ciągłymi zobowiązaniami. Tego właśnie chciałem,, rozumiesz? I miałem Cię mieć głęboko w dupie. Głęboko. Wielkie jednak, kurwa, pustki w moim życiu uczyniłaś nieobecnością swoją. – Skończ już, wyjdź – przerywa mi – Nie, nie wyjadę teraz, zostanę i powiem Ci do końca. Powiem Ci, że wmawiałem sobie różne bzdury, by ukoić ból, który mi zdałaś. I już prawie było lepiej, już prawie o Tobie zapomniałem zdawało mi się, ale spotkał mnie po raz kolejny niefart. Bo jadać z kobietą, tak, tak, jadąc z kobietą, która miała mi tej nocy pokazać, że nie ty jedna się liczysz, natknąłem się na czerwone światło na mej drodze. Dosłownie i wyobraź sobie w przenośni. I to światło przypomniało mi, że oszukuję samego siebie, że nie tędy droga, że tylko na tobie mi zależy i finalnie, powiem Ci na odchodne, że uświadomiło mnie to w tym, że Cię kocham. Dobrze usłyszałaś, kocham Cię, ale jak widzę jest to mój problem, z którym sobie muszę poradzić sam. Także na mnie już czas. Idę się najebać, nikt mi już przecież nic nie zabroni. To były moje ostatnie słowa do niej. „Nikt mi już przecież nic nie zabroni”. Słowa te pozostały bez odpowiedzi, tylko łzy i cisza. Tak się kończy moje pierwsze w życiu wyznanie miłości. Spierdalaj i do domu. Faktycznie się potem nieźle upiłem.

Równo miesiąc później dostałem telefon od znajomego. Powiedział, że strasznie mu przykro i współczuje. I wie, że mi teraz ciężko na pewno i jak coś to w każdej chwili pomoże jak tylko będzie mógł. Odpowiedziałem, że to trochę poniewczasie i wyznałem wersje dla prasy, że dawno mnie to już nie obchodzi. Że to temat zamknięty, niech sobie życie układa jak chce. Kumpel się na chwile zawiesił, zapytał co mam na myśli. A co ja mogłem mieć na myśli prócz tego, że mnie zostawiła miesiąc temu i już. „Więc ty nic nie wiesz?” – tak mnie dobry kolega podszedł, tak mnie zaskoczył. „A co mam wiedzieć?” – tak ja dobrego kolegę zaskoczyłem. Ona nie żyje, dziś był pogrzeb. Myślałem, że nie byłeś w stanie się tam pojawić, bo wiem jak trudne są dla ciebie zawsze takie momenty. Najpierw tata, teraz ona. Chciałem więc zadzwonić, spytać jak sobie z tym radzisz, ale widzę, że sytuacja jest inna. Aha, no i dostałem list, który mam Ci przekazać. Jej siostra mi go dała dla Ciebie… - takie słowa mi kolega mówił, a ja po prostu milczałem. Nie wiem co to za list, ale Ci przywiozę wieczorem – faktycznie wieczorem przywiózł mi ten list.

"Kochanie przepraszam. Przepraszam, że musiałam Cię tak potraktować, ale uwierz mi tak było lepiej. Od jakiegoś czasu byłam śmiertelnie chora, beznadziejnie chora, bez szans na wyjście z tego. Nie mówiłam o tym nikomu, a Tobie szczególnie nie chciałam mówić. Nie chciałam odbierać nam piękna ostatnich chwil. W końcu jednak musiałam urwać z Tobą kontakt. Musiałam zwolnić Cię z obowiązku przyglądania się dzień po dniu jak umieram. Czułam, że ten czas już nadchodzi i gdy czytasz ten list to znaczy jedno - nie pomyliłam się.

Nie byliśmy nigdy idealną parą, ale powiada się, że ideały nie istnieją. Byliśmy najlepszą parą na jaką zasługiwałam. Długo zbierałam się, by powiedzieć Ci to co powiedziałam tamtego dnia. Starałam się odwlec ten moment najpóźniej jak się da, ale w końcu trzeba było zrobić to co zrobiłam. To była najtrudniejsza decyzja mojego życia. Miałeś prawo powiedzieć mi to co powiedziałeś. Zależało mi na tym byś tak wtedy o mnie myślał, chciałam byś mógł czuć się tą dobrą osobą tego związku, a ja tą złą. Cały dalszy dzień przepłakałam w mieszkaniu i nie mogłam nocą zasnąć. Nie planowałam Cię już więcej widzieć. Wtedy ty, pijany i wyglądający jak siedem nieszczęść zapukałeś do moich drzwi. Bardzo chciałam móc i umieć powiedzieć Ci prawdę, ale nie mogłam, nie umiałam. Musiałam dalej i dalej brnąć w to wszystko. Musiałam. Gdy pierwszy raz w życiu powiedziałeś, właśnie mi i właśnie w takich okolicznościach, „Kocham Cię” czułam się jak najpodlejsza kobieta na świecie. Przepraszam.

Piszę Ci o tym z nadzieją, że mi przebaczysz. Chciałbym byś zapamiętał mnie dobrze, wspominał nasze wspólne chwile pełne radości i szczęścia. Zasługujesz na kogoś dużo lepszego ode mnie, chociaż znając Ciebie bardzo w to wątpisz. Ale uwierz w to. Wszystko jeszcze przed Tobą, będę Ci kibicować i pomagać „z góry”.

Kocham Cię i przepraszam.

PS. Jeśli jest Ci źle - zrób to samo, co wiesz kiedy”

Post Scriptum przypomniało mi o śmierci Ojca. Długo nie mogłem się pozbierać po jego utracie. Nieustannie zatracałem się we wspomnieniach, nie mogłem normalnie żyć. Wtedy z pomocą przyszła mi Ona. Powiedziała, żebym wszystkie te wspomnienia spisał do zeszytu i wrócił do nich dopiero, gdy będę gotów. Wtedy mi to pomogło. Jeśli jest Ci źle – faktycznie było mi źle i chciałem coś z tym zrobić. Coś by uwiecznić moje pierwsze wyznanie miłości. Usiadłem i zacząłem pisać „Powiedziała żebym spierdalał, więc spierdoliłem...”

wtorek, 21 kwietnia 2009

Historia pewnej miłości - ciąg dalszy dalszy

Kliknij, by przeczytać drugą część

Część trzecia:

Wsiadamy do taksówki. Na tylne siedzenie. Kierowca pyta gdzie jechać, odruchowo podaje ulicę, która jeszcze przed paroma godzinami była moją przystanią. Chcę się od razu poprawić, ale nie pamiętam adresu łóżka, z którego muszę tej nocy skorzystać. Kierowca wie co ma robić i pyta Pani o cel podróży. Pani odpowiada i wszystko gra. Jedziemy na drugi koniec miasta, jedziemy nie wiadomo gdzie, ale wiadomo po co. Gadamy w sumie niewiele. Zajmują nas inne rzeczy, o których pisać nie mam zamiaru, bo to sprawy nie literackie. Wszystko jest dla mnie nowe, choć to wszystko już miałem. Miasto nocą jest puste, jedzie się szybko, ale trwa to długo za długo. To wina sporej odległości. Dojeżdżamy do pewnego miejsca, które, jak teraz myślę, okazało się być punktem krytycznym trasy. Stoimy na światłach, przez szybę auta widzę jej blok, spoglądam w jej okno. Kurwa, co za pech – pamiętam dokładnie, taka była pierwsza myśl tego momentu. Chwila zastanowienia i druga myśl: Zawsze się musi coś spierdolić, jakby do tej pory za mało się spierdoliło. Miasto tysiąca bloków, a ja dojechałem właśnie przed ten jedyny, o istnieniu którego chciałem zapomnieć. Back to the past, Welcome, to the real world. Fuck. Mam silną wolę i ona ze mną wygrywa. Wysiadam. Na odchodne rzucam: Sorry, że tak wyszło jakoś chujowo. Mam pilną sprawę na mieście.

Na czerwonym przecinam pasy. Kompas ustawiam na znajomy mi blok. Pierwszy raz w życiu gimnastykuję się tak, w trosce o kobietę. Wniosek: zależy mi. Do czego to doszło. Widać coś w niej takiego musiało być, albo po prostu przyzwyczaiłem się do poprzedniego stanu rzeczy i było mi w nim dobrze. Żal mi samego siebie. W każdym razie jest noc. Lampy oświetlają chodniki i drzwi wejściowe, co w moim stanie jest nie lada pomocą. Po drodze myślę o niej. Przypomina mi się kawałek tilaviku: „Ona dobrze wie, jak mnie załatwić, żebym nie mógł wstać. Ona dzisiaj jest nieznośna przez cały dzień. Uwielbiam ją i wiem, że wrócę znów na kolanach, skąd ja to wiem. Moja śliczna jest jak koka z dobrych miejsc.” Coś w tej kapeli jest, że przez całe życie ich przekaz zgadzał się z moim życiorysem. Widać nadajemy na tych samych falach z Zygmuntem. Docieram na miejsce, tak się składa, że pamiętam kod do drzwi i nie muszę dzwonić przez domofon. Chwilę później stoję przed jej drzwiami. Tym razem rozegramy to po mojemu.

piątek, 17 kwietnia 2009

Szczyt hipokryzji

Świat zna różne szczyty. Dla przykładu szczyty górskie, gdzie przoduje Mount Everest lub szczyty głupoty, gdzie trudno zdecydować mi, który wybrać. Niestety - odkąd parlament pozbył się posłów Samoobrony Sejm szczytuje coraz rzadziej. Nadal jednak można znaleźć perełki. Jedną z nich poseł Janusz P.

Pan Janusz Palikot osiągnął szczyt hipokryzji. Stało się to parę dni temu w czasie odpierania postawionych mu zarzutów. Ten geniusz defensywy przyjął niezwykle oryginalną linię obrony. Po pierwsze, podważył wiarygodność oskarżyciela, nazywając go człowiekiem pałającym niechęcią do jego osoby jak i partii rządzącej. Trudno nie przyznać mu w tej kwestii racji. Rzeczywiście – łatwo uwierzyć, że osoba ujawniająca takie informacje niekoniecznie przyjaźniła się z panem Posłem. Tak samo niekoniecznie Pan Janusz przyjaźnił się z Panem Prezydentem, gdy ten pierwszy sugerował domniemaną chorobę filipińską tego drugiego.

Jako dowód swojej niewinności Janusz P. przedstawia dodatkowo źródła finansowania jego kampanii wyborczej. Z tych wyjaśnień niezbicie wynika, że studenci i emeryci całkowicie legalnie podjęli się sponsorowania najbogatszego posła RP i ot – tajemnica całego sukcesu. Przy okazji wyjaśniło się, na co te dwie grupy społeczne zwykły wydawać pieniądze. To Pan Janusz swoim uśmiechem zachęca ich do inwestowania w jego skromną osobę.

Retoryka Pana Janusza prowadzi go wreszcie w rejony znane raczej z obozu prezydenckiego. Do tej pory, to środowisko skupione wokół Pierwszego RP, odpierało pomówienia Pana Palikota, nazywając je podłymi insynuacjami i bezpodstawnymi oskarżeniami. Dziś to on odpiera oskarżenia w podobny sposób, przypisując im przymiotniki: podłe, nieuzasadnione, bezpodstawne, a całą sytuację komentuje wprost: ohydna insynuacja. Tym samym Palikot Janusz przypieczętowuje zdobycie szczytu hipokryzji wbiciem solidnej flagi.

środa, 1 kwietnia 2009

Historia pewnej miłości - ciąg dalszy

Kliknij, by przeczytać pierwszą część

Część druga:

Parę godzin po tym zajściu budzę się. Jeszcze pijany, ale już na kacu. Nie pamiętam za wiele, spuszczony wzrok kieruje moją uwagę na podłogę. W gąszczu pustych butelek po lepszych i gorszych trunkach kryje się rzucone zdjęcie, które mi wszystko, w trybie natychmiastowym, wyjaśnia i przypomina. Oszukuję sam siebie, że mi to szczerze obojętne, przeklinam jej imię i formatuję twardy dysk. Partycja o pretensjonalnej nazwie Miłość ginie a wraz z nią wszystkie zdjęcia i wspomnienia. Usuwam antywirusa i zakładam nowy katalog, w którym zgromadzę największe śmieci świata. Pielęgnowany przez lata porządek życia został zburzony. Na tych ruinach zbuduję swoje despotyczne królestwo z jedynym słusznym władcą. Wracam do przeszłości z nadzieją na szybką przyszłość. Nikt mnie już nie powstrzyma, nikt niczego nie zabroni i przed nikim nie będę się już tłumaczyć – mogę wszystko. Tak siebie przekonuję, że teraz jest lepiej i mam większe możliwości.

Zachowuję się jak ostatni debil, ale wszystko mi jedno. Zawsze wystrzegałem się banałów a teraz zastanawiam się, które z moich byłych potraktowałem w miarę dobrze – na tyle dobrze by zechciały ze mną gadać. Można o mnie powiedzieć wiele złego, dajmy na to czasami słuchałem obciachowych kapel albo oglądałem kiczowate filmy. To są jeszcze jakoś uzasadnione i zgodne z prawdą zarzuty, bo z perspektywy czasu sam widzę, że niekiedy przeginałem i jednak miałem mylny osąd co do wartości tzw. artystycznej danego dzieła. OK, biję się w pierś, moja wina, moja bardzo wielka wina. Co do kobiet to jednak nigdy obciachu nie było. Zawsze, ale to zawsze dbałem o tę kwestię. Nawet moja ostatnia miłość mimo, że okazała się być złą kobietą to poziom artystyczny trzymała wysoki i muszę jej to oddać mimo wszystkiego co nas poróżniło. Każdemu z moich znajomych mogę wytknąć „eee stary, ale ta twoja jedna laska to była pomyłka”. Mi nikt tak nie może powiedzieć i jestem z tego dumny. Dzięki tej przezorności mam do czego teraz wracać.

Dzwonię więc wreszcie do tych moich przyjaciółek z kombatanckich czasów. Pierwsze rozmowy i już wiem - większość z nich poza tym, że nie chce ze mną gadać to mega sporządniała, albo wręcz przeciwnie. Totalne skrajności, zero tego jak to się mówi złotego środka. Nie wybrzydzam. Sytuacja jest trudna więc godzę się na wszystko. W końcu umawiam się z jedną panną w najdroższym punkcie miasta. Mój ulubiony bohater filmowy zwykł mawiać: nadzwyczajna sytuacja wymaga nadzwyczajnych środków. Teraz doceniam tą życiową mądrość i raz jeszcze stwierdzam, że filmy to pouczająca sprawa.

Jak najlepsza riposta przybywam na miejsce spóźniony. Od małego miałem taką tendencje. Ostatni będą pierwszymi i takie tam. Nieważne. Wchodzę i szukam wzrokiem miejsca, gdzie ona już siedzi. Znajduję szybko, bo jest charakterystyczna i dosiadam się. Na starcie oceniam: w sumie dodatkowo wyładniała, jest jakby nieco bardziej blond i ma firmowe ciuchy – znaczy jej się powodzi. Zresztą jej się zawsze powodziło. Cześć-cześć, jak leci-jakoś leci, gadka-szmatka. Każda rozmowa musi przebrnąć przez te początkowe elementy. W końcu pada pytanie czemu sobie przypomniałem o jej skromnej osobie. Odpowiadam, że jestem sentymentalny chłopak, a do niej właśnie mam ten sentyment. Ona w to wierzy i ja w tym momencie też w to wierzę. Każdy jest naiwny i uczciwy, nikt nie oszukuje – a to się zdarza tylko na początku znajomości. Gdy padają kolejne pytania o moją przeszłość, zaczyna mi się odechciewać i narastają wątpliwości, że to może jednak był błąd. Telefon w niewłaściwym kierunku wykonałem. Bo ja tutaj, proszę pani, przyszedłem oderwać się od niedawnej przeszłości, by wrócić do dawniejszej przeszłości, co przyznaję, jest dziwne i mocno skomplikowane. Więc może porozmawiamy o tych wschodach słońca co nas kiedyś łączyły – proponuję - a niekoniecznie o tych zachodach słońca, co gasiły światło nad moimi ostatnimi związkami. Tak jej mówię, nieco innymi słowy, ale właśnie taki komunikat jej wysyłam. Albo to odbierze i będzie miło albo nie i wtedy „bez odbioru”, cześć, na razie, sajonara. Ma szczęście i to łapie, czyli mamy wspólną częstotliwość. Mimo swojej złotej karty w portfelu i BMW przed klubem jest to dziewczyna mądra, mógłbym omówić z nią teorie predestynacji wg Św. Augustyna, czy inne bzdury, ale aktualnie nie czuje takiej potrzeby. Poszedłem w rozrywkę, po tym co mnie spotkało zarzuciłem intelektualny sznyt. Idzie drink za drinkiem, ale spoko – jak za dawnych lat nie ja będę za to płacił, ja jestem, jak zawsze, niewypłacalny jeśli chodzi o spotkania z nią. Uwodzimy się nawzajem żartami i wspominamy tylko to co dobre. Idzie łatwo – tak mówię do siebie w duchu o całej tej zabawie. Za łatwo. Został mi tylko jeden krok. Zazwyczaj wtedy ziemia usuwa się spod nóg. Tym razem jest inaczej. Zbieram się na odwagę, by zaproponować wyjście do mnie, co byłoby jednoznaczną ofertą z mojej strony, a ona uprzedza mnie i zaprasza do siebie. Najpierw myślę, że to podejrzane, ale nie – wszystko w jak najlepszym porządku. Tak się właśnie teraz żyje, ona taka jest, tak jest dobrze i normalnie. Tak chce by było. Czemu ja ją kiedyś rzuciłem? Nie mogę sobie przypomnieć, poza tym czy to teraz ważne? No więc jedziemy do niej.