niedziela, 7 czerwca 2009

Celuloidowy świat

Wszyscy, mamy swój mały samolocik w salonie. Za pomocą pilota odlatujemy, kiedy chcemy i gdzie chcemy.

Rzeczywistość potrafi zaskoczyć. Chcąc pozostać w zgodzie z nią, muszę też dodać, że niekiedy nawet pozytywnie. Gdy już nas to szczęście spotka, to oczywiście będzie to wyjątek od reguły, który – uspokajam – często nam się nie przytrafi. Co innego to i owszem. Jakaś niespodziewana śmierć – nie ma sprawy, zawód miłosny – żeby to jeden, zwolnienie z pracy – żadna nowość. Filozofia pociesza ucząc jakoby zło i dobro równoważyły się w życiu. Dla przeciwwagi, życie nauczyło mnie, że jednak niekoniecznie. A w sporze filozofii z życiem, zawszę stanę po stronie życia.

Jakby źle nie było to żyć jednak trzeba. Można się okłamywać, że jest lepiej jak jest, ale z tego pożytku nie uświadczymy za bardzo. Co innego z narzekania, bo jak już dawno wykazano: malkontenctwo matką postępu. Na szczęście, dla nas żyjących, nasi przodkowie w poszukiwaniu lepszego życia, w jakimś tam stopniu już nas wyręczyli. Kombinowali długo, jakby te dobre chwile przedłużyć, uwiecznić. Jakieś obrazy, zdjęcia – wszystko fajne, ale nieskuteczne. W końcu jednak coś się ruszyło i to dosłownie. Bracie Lumière wprawili zdjęcia w ruch i od tego czasu ludziom jakby łatwiej. Kino stało się miejscem zapomnienia, gdzie rzesza zawiedzonych rzeczywistością gromko pielgrzymuje. To tam człowiek przychodzi w chwili słabości. Kupuje bilet w kasie, prosząc jak o miejsce w najlepszym przedziale samolotu, lecącego w miejsce, gdzie mu będzie lepiej. Zajmuje wreszcie fotel i siedzi, po prostu siedzi. Światła gasnął, a wraz z nimi ten okrutny, realny świat. Zaczyna się teleportacja ducha w inną rzeczywistość. Seans spirytualistyczny.

Mi też jest często źle i często uciekam. Bogu dzięki za spuściznę technologiczną jaką przyszło nam odziedziczyć. Nie jesteśmy już uzależnieni od ofert wielkich linii lotniczych. Nie musimy podporządkowywać się ściśle określonym repertuarom kin. Prawie wszyscy, mamy swój mały samolocik w salonie. Za pomocą pilota odlatujemy, kiedy chcemy i gdzie chcemy. Ja, jak każdy, mam swoje ulubione miejsca, które regularnie odwiedzam. W zależności, od tego co mnie aktualnie boli, wybieram się w różne zakątki, tak świata jak i czasoprzestrzeni. I na czas filmu to mi naprawdę pomaga. Choć przyznać muszę, że świat boli coraz częściej i coraz mocniej.

Gdy życie drażni swoim pomieszaniem, gdzie coraz trudniej odróżnić mężczyznę od kobiety, a słowo honor coraz mniej znaczy odlatuję w czasy zamierzchłe. Ukochałem sobie lata 30 XX wieku. Atmosfera tajemnicy, w tle cicho gra trąbka, na pierwszym planie Humphrey Bogart, w jakimkolwiek filmie. Niby sprzęt na to nie pozwala, ale czuć zapach papierosów, wypitych pośpiesznie kolejnych kolejek rumu. Pojawia się wreszcie kobieta, jest miłość, a po niej płacz. Po płaczu zostaje już tylko cyniczny cytat i świadomość, że honor jest bezcenny. To były czasy, gdzie facet musiał być wymięty, kobieta wierna a zasady dotrzymane. Wiele się pozmieniało przez te 80 lat, ale dobrze czasem móc wrócić do tego okresu.

Zdarzają się i chwile, gdy czuję się totalnie ogłupiony, nieprzystawalny do świata. Osamotnienie, jakie potrafi wtedy ogarnąć człowieka, jest prawdziwie pogrążające. By jakoś z tego wyjść odwiedzam Forresta Gumpa i już nie czuję się samotnym. Ten najgłupszy kolega jakiego mam, pociesza mnie, że zawsze może być gorzej, a świat jest do strawienia. Jako, że z natury jestem niewierny, to nie wierzę póki nie zobaczę. I wtedy patrzę na niego i już zaczynam wierzyć. Wystarczą dwie godziny przebywania wraz z nim i już widzę siebie w lepszym świetle. A świat w lepszych barwach.

Szara codzienność przyprawia mnie niekiedy też o nudności. Rutyna nie sprzyja dobremu samopoczuciu. Co jakiś czas nachodzi mnie kryzys, podczas którego narzekam na brak przygód. Chciałbym odbyć jakąś egzotyczną wyprawę, w dawno zapomniane przez świat miejsca. Długo nie namyślając się lecę wtedy do New Jersey. Tam, na uniwersytecie w Princeton zagaduję dr Henryego Jones’a Jr.. Szerzej znanego jako Indiana Jones. Jego wrodzona tendencja do wpadania w kłopoty natychmiastowo zaczyna udzielać się i mi. Co powoduje, że nuda zostaje szybko zapomniana, a serce w podobnym tempie zaczyna bić. Po takiej przygodzie przynajmniej na chwilę kryzys mija. Aż do następnego razu oczywiście.

Przykłady tego typu mógłbym mnożyć jeszcze godzinami, ale nie na tym sztuka polega. W myśl szkolnych zasad pisania, obroniłem swoją tezę. Tak, film czyni życie lepszym. Trudno o stwierdzenie dalej posunięte, jakoby kino okazało się być lekiem na całe zło. Tego nadużycia się już nie dopuszczę, bo musiałbym się potem tego tylko wstydzić. Podsumowując: lek nie, ale środek znieczulający jak najbardziej. Celuloidowy świat na krótką metę sprawdza się, przy czym w dłużej perspektywie nie odbiera powodów do narzekań. Czyli wszystko jak należy, no i postęp pozostał niezagrożony.

1 komentarz:

Anonimowy pisze...

Świat w lekkiej otoczce, rozpływający się w zetknięciu z rzeczywistością.