niedziela, 15 marca 2009

Pete Doherty - Grace/Wastelands

Rock'n'roll to religia, a religie potrzebują ikon. Sid Vicious nie żyje, Morrison i Joplinka też. Nawet Cobain się okopał. Ostał się jeden: Pete Doherty. Dla mnie ostatni heros tej wyniszczającej mitologii. W przerwie między jednym a drugim odwykiem, pomiędzy jednym jointem a drugą kreską Pete coś zagrał. Zagrał po raz pierwszy na własne konto, bo solowo. Miałem spore nadzieje wobec tego albumu. Grace/Wastelands, bo tak się nazywa, niczym jednak nie zaskakuje. Nie zaskakuje, ale nie zawodzi. Jest tak jak zwykle - smutliwy urok. Szkoda tylko, że całość nie zapada w pamięci nazbyt długo. Ale może trzeba czasu, może trzeba cierpliwości, może wtedy to się zmieni. Może tak, bo zazwyczaj tak jest z geniuszami. A tym Pethe Doherty na swój sposób jest.

Brak komentarzy: